księgarnia 19/22

Eileen Mayo, Molo 17, 1948, kol. pryw., fot. James Ratchford, (c) The Estate of Dame Eileen Mayo, źródło: twitter.com

Lamorna Ash, Skryte, jasne, słone. Rybackie miasteczko w Kornwalii, tłum. Kaja Gucio, Czarne 2022:

Lamorna Ash – w chwili, kiedy powstaje książka – ma dwadzieścia trzy lata i napisała jeden z najlepszych reportaży, jakie ostatnio czytałem. Tym, co najlepiej charakteryzuje jej sposób narracji jest pokora. Wpadam na to już w pierwszych rozdziałach, gdy autorka-narratorka-bohaterka opisuje samą siebie jako deckie learner, to znaczy kogoś, kto przyucza się do pracy na statku, uważnie obserwując swoje zmagania ze swoim organizmem i swoimi odczuciami. Bardzo różny jest ten ton od wszechwiedzy i złudnej pewności siebie, która staje się zmorą polskiej szkoły reportażu. Pokora wobec świata, wobec przyrody, wobec innych ludzi, wreszcie wobec własnych ograniczeń – Ash nie przychodzi pouczać, ale uczyć się od innych. Od razu świta myśl, że za autorką „Skrytego, jasnego, słonego” stoi warsztat antropologii kulturowej (stoi – sprawdzam w biogramie). Sama książka wydaje się nie tyle reportażem, co właśnie studium życia małej wspólnoty na kornwalijskim wybrzeżu na początku XXI wieku, w swej formie nawiązującym do klasycznych antropologicznych case studies Levi-Straussa, czy z bliższych czasów Oscara Lewisa.

Terenem Lamorny Ash jest Newlyn, wciśnięte w zatokę, rybackie miasteczko na końcu wcinającego się w Atlantyk cypla Wysp Brytyjskich, miejsce, gdzie kończy się linia kolejowa, a na morzu szybko ustaje zasięg telefonów i internetu. Pod koniec drugiego dziesięciolecia XXI wieku zarówno społeczeństwo, jak i gospodarka Newlyn pozostaje uzależniona od połowów. Ash nie tylko poznaje lokalne zwyczaje i tradycje, czy techniki połowu, ale przede wszystkim uczy się innego postrzegania czasu, opartego na przypływach i odpływach: o wiele prostszej formy mierzenia czasu niż godziny i minuty (…) namacalnego rodzaju czasu (s. 321). Osiem godzin pociągiem z londyńskiego dworca, można znaleźć się w całkiem innym, odrębnym świecie.

Wiem, że się powtarzam, ale zawsze wracam do swojego pierwszego – i w sumie jedynego – antropologicznego terenu: słabość do pekaesu jadącego Kartuską w zamglone wzgórza, tam gdzie ludzie w sklepach mówili inaczej.

„Skryte, jasne, słone” to również opowieść o grze, którą toczą ludzie. Nazywa się „bliskość-obcość”. Wspólnota, choć hermetyczna, zdaje się otwierać jak małż, aby wpuścić Lamornę do swego wnętrza. Jej uczestnictwo nie ogranicza się do obserwacji, ale opiera się na pełnym zaangażowaniu, na nawiązaniu przyjacielskich więzi z mieszkańcami Newlyn, na wspólnej z nimi pracy na łodziach (wbrew rybackim przesądom) i na wspólnej zabawie w pubie „Gwiazda”. Z drugiej strony, przejmująca jest scena, gdy autorka wraca do miasteczka po wakacjach i znowu jest obca, emmet, nierozpoznawalna, wyłączona ze społeczności, której częścią się wydawała. Świadomość tej gry jest cały czas obecna u Ash i powoduje pewien dyskomfort, poczucie zawieszenia między my a oni. Obraz, który tworzy autorka jest jednak obrazem z wnętrza, w żadnej mierze nie jest to mikroskopowa analiza sieci albo – broń Boże! – poszukiwanie dychotomii. Nie, natura i kultura w Newlyn są nierozerwalnie ze sobą związane.

Ze wszystkich zajęć w pięcioletnim toku studiów antropologicznych, najbardziej do lektury Lamorny Ash przydają się ćwiczenia z kultury materialnej, nigdy nie objęte moim umysłem więcierze i ich liczni krewniacy dostosowani do gatunków ryb i skorupiaków, miejsc połowów i wielkości łodzi.

Nie próbuj nas romantyzować, dobra? (s. 188) – apeluje jeden z rybaków. Literatura dotycząca małych rybackich miasteczek jest obszerna, a jej cechą wspólną wydaje się być opisywanie przemijania. Może dlatego tak ją lubię? Zawsze nostalgia, do tego zmagania z żywiołem i dziwna więź między wystawionymi na ryzyko ludźmi. Nawet niektóre obrazy znad morza mają uniwersalny charakter: kobiety w czerni wypatrujące swoich mężów i synów jak kruki na przybrzeżnych skałach w „Ziemia drży” Viscontiego nie różnią się od tych, które wspinają się na Mount Misery nad Newlyn.

Norman Lewis opisujący katalońskie Farol, Michael Crummey opowiadający o Nowej Fundlandii, wreszcie Giovanni Verga piszący o sycylijskiej Acitrezzie. Wszystkie te książki łączy fatalizm a wnioski z nich są smutne: społeczności czeka nieuchronny rozkład, łodzie – złomowanie a miasteczka prędzej czy później zamienią się w pocztówki dla turystów. Prawie tak samo dzieje się ze społecznościami górników, czyżby – w obu przypadkach patronka – święta Barbara nie potrafiła tego dopilnować?

Lamornie Ash udaje się za to pokazać rybacką społeczność, która oczywiście przeżywa kryzysy, ale nie jest w stanie agonalnym. Newlyn żyje, rybacy wychodzą w morze, trwa harmider na aukcjach ryb. Nie wiemy jak długo jeszcze, co stanie się za pięć, dziesięć lat, ale nie ma tu odcieni czerni. Udaje jej się też uniknąć wspomnianej romantyzacji, czy nawet orientalizacji kornwalijskich rybaków. Nawet, gdy wydaje się, że narracja zaraz popadnie w patos, pojawia się kontrapunkt, choćby w postaci choroby morskiej bohaterki.

Z całego tekstu wyławiam jedno zdanie. Jest w nim rytm i zachwyt, i zebranie słów, które na pierwszy rzut oka nie pasują do siebie. Ale jest tak piękne jak morze u Lamorny Ash:

Przy patroszeniu to olśniewające światło zdaje się przepełniać nas wszystkich (s. 279).

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s