
1.
To zawsze działa w ten sam sposób. W ubiegły piątek pojawiło się na którejś ze stron, które podczytuję, kilka ascetycznych czarno-białych grafik (jedna z nich zdobi zresztą mój ostatni dziennik) artysty, którego nazwisko nic mi nie mówiło. Moje oko zawładnęło moim umysłem.
(Tak samo było w Berlinie, wtedy, przed „Sądem Parysa” Otto Muellera i którejś zimy na Krakowskim w oknie galerii, gdy olśniła mnie – i olśniewa do dziś – malarka Ka., której błękitny obraz obrastają teraz po bokach wieżowce kupowanych nałogowo książek.)
Stąd potrzeba osobistego zachwytu: w środę listonosz przyniósł wysłany z Belgii album.
2.
Jedną z bohaterek moich zapisków była Fränzi Fehrmann (tutaj): malowana przez Kirchnera i Pechsteina, wieczna dziewczynka, którą podobnie jak Alicję Lidell (tutaj), dzięki sztuce nigdy miało nie dotknąć przekleństwo dorosłości i przemijania.
I pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy spoglądam na okładkę „Instants Volés” to stwierdzenie, że Fränzi wydoroślała. Wyobrażam sobie, że to właśnie ona zasnęła ze zmęczenia dorosłym życiem: w czerwonej bluzce na czerwonym fotelu, jeszcze palcami przytrzymując kubeczek espresso.
Więc nie udało się wam, ekspresjoniści z Drezna: waszą małą modelkę też porwano do Troi.