Sto widoków Włoch. Ferrara
Przeczytałem, zdaje się, że u Bouviera (nawet jeśli zmyślam, spostrzeżenie owo bardzo mi się spodobało), że dla Japończyków zwiedzanie polega na ciągłym powtarzaniu widoków. Ogląda się widziane. Podziwia się to, co już było namalowane w kanonie wielkich mistrzów. Celem podróży jest zgranie własnego widoku z tym idealnym, próba jego odtworzenia. Dokładnie tak dzieje się dzisiaj w epoce instagrama: odnalezienie wzorcowego widoku, powtórzenie po raz setny ujęcia, odtworzenie tego, co ktoś wcześniej zobaczył – o tym myślę pod zamkiem rodu Este w Ferrarze.
Dotyka to zresztą nawet rzeczy drobnych. Zdjęcia miejscowych potraw są wskazówkami, czego należy skosztować. Beznadziejne są około piętnastej poszukiwania pasticchio di maccheroni (znajdujemy je w jednej z niewielu czynnych jeszcze piekarni, ale jemy już na zimno) czy dyniowych cappellacci. Koniec końców siedzimy w zupełnie zwyczajnej pizzerii na kawałki i popijamy ciasto colą, patrząc na miasto.
Nie kupiliśmy w kawiarni książki o królikach i lwie. Sprzedawca ustał dopiero, kiedy wytłumaczyliśmy mu, że nie czytamy po włosku. Skąd jesteście? – spytał. Kiedy mówię o Polsce, on wyciąga rękę, mówiąc, że z Senegalu.
W tę sobotę w Ferrarze jest festiwal dziennikarski. Z jego powodu wywiesili nad miastem dwa księżyce. Jednego usiłuje złapać Savonarola, zapewne, żeby go spalić jako znak herezji, do drugiego skaczą dzieci na placu przy remontowanej katedrze. Jednym z tematów festiwalu – spojrzałem w rozdawany tutaj wszędzie program – jest Polska, dyskutować o niej będą w kontekście autorytaryzmu. Obok festiwalu dziennikarstwa targ staroci: przepychamy się pośród manekinów w boczne uliczki.
I tak najpiękniejsze malowidła w Ferrarze odnajdujemy wcale nie u Estów. Zamek rozczarowuje, nawet jeśli wieże ma jak z zestawu lego. Za to współczesny mistrz fresków z hali targowej potrafił przepięknie namalować grającą na trąbce mysz i koci jazz-band.
Przyjeżdżamy potem jeszcze raz, żeby zbierać widoki: fakturę Pałacu Diamentowego, wąskie perspektywy ponoć średniowiecznych ulic, wreszcie spróbować cappellacci. Nie potrafię niestety orzec, czy rzeczywiście przypomina Lwów (*). Nieopodal muzeum archeologicznego, Dziecko wybucha płaczem, dość długo nie mogąc wytłumaczyć nam, że najbardziej w świecie pragnie mieć zdjęcie z przystankiem autobusowym.
(*) do Ferrary / którą kochałem bowiem przypominała moje /zrabowane miasto ojców – z wiersza „Rovigo”, który tu powróci.
Delta
Równina rozpoczynała się zaraz za cmentarzem, naszym dworem, którego właścicielka przychodziła rankiem na śniadania i prawiła komplementy Dziecku, i elewatorem zbożowym. Była płaska, pocięta kanałami i równymi rzędami topól. Biegnące po niej drogi ciągnęły się po groblach kilometrami w liniach prostych, gdzieniegdzie omijając kolejne śluzy.
Tak naprawdę nie było wiadomo, w którym miejscu zaczyna się morze. Ono zresztą przychodziło tutaj i odchodziło, a czasem zostawało w lagunach, przybrzeżnych jeziorach, szuwarach. To słodka, płytka woda – opowiadał przewodnik na łodzi, którą sunęliśmy przez kwieciste fioletowe łąki, niepewni czy to jeszcze ląd, czy już morze. Pokazywał nam ptaki i mówił o nich po włosku, siadywały na słupach do rozciągania sieci: nie rozumieliśmy ich nazw, więc tylko patrzyliśmy jak zrywały się do lotu, gdy łódka przepływała obok.
Tutejsza rybacka kuchnia okazała się dość prymitywna. Muszle podają z zasmażką, cały morski posmak ginie więc pod bułką tartą i masłem. Są tak zwyczajne, że przypominają kotlety. Co innego węgorz. Akurat w Comacchio, na wzór wenecki, poprzecinanym kanałami, obchodzą jego święto. Dziecko powtarza za mną nowe ludowe przysłowie: na świętego Węgorza idzie lato do morza. Wieczorem całe miasto tonie w zapachu pieczonej ryby. A nam? Nam znowu nie udało się jej spróbować.
Gdzieś na tej równinie, istniało nadmorskie miasto Spina, które po trzystu latach rozpłynęło się w jej płaskości. Było to tak dawno, że oprócz grobów nie ma po nim śladu. Nic tylko kanały, groble, śluzy i rzędy topól. Samo morze odsunęło się dalej. Niepokój pań w muzeum Delty, gdy przyglądamy się tamtemu miastu. Powyciągane z grobów czarnofigurowe wazy, popiół w urnach za szkłem. Czym się różnią groby dorosłych mieszkańców Spiny od grobów dziecięcych. Marynarskie srebrne kapliczki, w których Wenus i Priap.
(Czy dopływając do portu modlili się szczerze Zdrowaś Wenero, łaskiś pełna? Ufając jej opiece, Wspomożenie wiernych? W muzeum Delty wydaje się, że nasza wiara i ich łatwowierność oznaczają, w gruncie rzeczy, to samo. To, co nazywamy mitem, kiedyś było życiem).
Obudziłem się następnego dnia – po wizycie w Delcie – przekonany o nicości. Wszystko to: wazy w grobach Spiny, pogańskie ołtarzyki, moje pisanie to tylko próba uchronienia jakiejś cząstki przed nią.
W fartuszku. Pomposa
Pomposa wyrasta znienacka na równinie Delty. Dojeżdża się tam ślimakami z drogi krajowej, choć jej wieża wyłania się już wcześniej, tuż za stacją benzynową.
(Krótki traktat o wieżach: w okolicy Rawenny są one jak lekcja geometrii, dzielą się na walce i prostopadłościany nakryte stożkami, bądź ostrosłupami. Ich piętra są wyraźne, ich okna: biforia, tryforia albo kwadryforia Inaczej w okolicy Wzgórz Euganejskich: tam każda wieża jest rakietą balistyczną ziemia – powietrze, o niewielkiej średnicy i znacznej wysokości. Z daleka nie da się wież euganejskich odróżnić od minaretów, także trudniej je fotografować).
Mistrz fresków z Pomposy był doskonałym rzemieślnikiem, ale nie poetą. Fach i farby miał w ręku. Najpiękniej namalował niebo: święci w fartuszkach zbierają zbawionych. Niezbawionych zjada uśmiechnięty diabeł o fizjonomii wielkiej rogatej żaby.
3 Comments