Mozaika z niebyłej stolicy. Rawenna
Oczekiwałem miasta o stu złotych wieżach, rozlanego nad morzem, gdzie bizantyjskie okręty przywożą sukno, a tymczasem jadąc przez peryferia pełne sklepików, magazynów i barów, i nie mogąc wyprzedzić tira, zbliżałem się do rozczarowania. Było bowiem, spośród miast włoskich, jednym z najbrzydszych. Od czasów jego świetności minęło tysiąc dwieście lat. Morze od niego uciekło. Potem umarł Dante i koniec historii.
To, co najpiękniejsze w Rawennie jest drobne. Nawet słowo mauzoleum oznacza tutaj mały kościółek, parkową kaplicę. Trzeba naraz spoglądać w górę i – trudna sztuka – pilnować Dziecka. Kąpie się w Jordanie, który jest starcem, nagi Chrystus, apostołowie nie mają jeszcze zarostu, śpiewają kolorowe ptaki, niebo gwiaździste nade mną. (Wypadałoby nieco miejsca poświęcić szczegółom, tym, których nie da się dostrzec na zdjęciach. U starego Apolinarego pod miastem apsyda przypomina rozgrywkę catana: owieczki pasą się na jasnozielonej łące, u nowego – procesja męczennic i portowe miasto, trzej królowie w getrach z panterką).
Nad morzem
Plaża była zupełnie naga. Nie taka jak latem, bo tutaj właśnie jest naga plaża, ale pusta: z jedynym wędkarzem na falochronie i ciekawskim psem. Morze było tutaj niepewne, uciekało od ludzi, toteż mieszkańcy – chcąc je dogonić i zatrzymać dla siebie – ustawili na horyzoncie zasieki z platform wiertniczych.
(Notatka: Otaczanie średniowiecznych miast rafineriami i podobnymi urządzeniami wydaje się tutaj powszechną praktyką, przykład Wenecji, Ferrary i Mantui).
Brodząc po tym szarawym piasku przyznaję, że kto spoglądał w ocean, temu już nie wystarcza morze.
Piadina wieczorem
Kiedy dojechaliśmy do naszego miasteczka zamykano ostatnie sklepy. Nawet ten mięsny, gdzie w oknie gościł napis Rzeźnik czyni ludzi szczęśliwymi. Światło na parkingu, stara ciężarówka, za ladą masywny mężczyzna o wyglądzie poczciwego wujka, nikogo poza nim. My ćmy.
Kroił tak gęsto cienkie plastry szynki, że pomyślałem: jest artystą. Otworzył butelkę wina i – gdybym po włosku nie milczał – rozmawialibyśmy pewnie o San Biagio albo o piłce nożnej. Towarzyszyła mu rodzina: na zdjęciu stojącym na ladzie otaczała jego córkę w komunijnej sukience, on też dumnie w środku.
Wieczorem, kiedy piliśmy białe wino o owocowym posmaku, myśleliśmy o nim – patronie podróżnych i cudzoziemców, gdzieś w połowie drogi między Ferrarą a Rawenną. Dziecko zajadało się piadiną.
Dokąd prowadzą wszystkie drogi. Rovigo
Do Rovigo przyjechaliśmy dla Herberta i dla Japonii. Musiałbym sprawdzić w biografii albo w listach, czy kiedykolwiek wysiadł z pociągu na tej stacji. Wskazywałby na to czwarty akapit, trudno przecież byłoby mu wydać inaczej tak miażdżącą ocenę: arcydzieło przeciętności. Mieszkańcy miasta do dziś muszą żyć z tym piętnem. Zapewne (rzecz działa się w środę) ktoś wczoraj umarł ktoś oszalał / ktoś całą noc beznadziejnie kaszlał. Na głównym placu lew czuwał, podobnie jak kamery strefy ograniczonego ruchu, do której – na naszą zgubę – skierowała nas nawigacja, w kawiarni przy Corso córka właścicielki zdjęła różowy plecak i pobiegła się bawić do trzeciej sali. Dziecko zamówiło cukierki po piętnaście centów.
Tym bardziej zaskakująca jest wystawa „Giapponismo” w miejscowym pałacu. Otwiera ją cytat z de Goncourta: cały impresjonizm bierze się z kontemplacji i naśladowania olśniewających sztychów japońskich. Są więc w Rovigo i impresjoniści, i ekspresjoniści, są też – po raz drugi tego dnia, po greckich misach z Ferrary – ryby i morskie skorupiaki.
(Notatka: właśnie w Rovigo – w ciemnym świetle miejskiej pinakoteki – odkrywam nagie plecy młodziutkich modelek Klimta. Więc jeśli kiedykolwiek miałbym napisać o Rovigo wiersz – absurd: urzędnicy nigdy nie piszą wierszy – mówiłby on właśnie o ich włosach spływających na łopatki).
Dopiero, kiedy nieco oddalisz się od Rovigo, odkrywasz, że tak naprawdę to ono jest centrum świata. Prowadzą doń wszystkie drogowskazy. Drogi z nizin i wzgórz ciągną do Rovigo Rovigo. Nie nazywaj nigdy miast przeciętnymi dopóki nie zrozumiesz, co naprawdę znaczą.