
Obsesyjnie czytam książki o Morzu Śródziemnym zamiast jak R. łykać witaminę D i w ten sposób polepszać swój chłodno-północny nastrój. Na Krecie byliśmy w marcu, więc teraz wyobrażam sobie jej zapach: zapach nagrzanej ziemi, sadów pomarańczowych, górskich ziół, z których jedno było cudownym lekiem na wszystko – ogród botaniczny na wzgórzach nad Chanią. Hotel, w którym mieszkaliśmy, prowadzili dwaj bracia. Jeden był duszą towarzystwa, opowiadającą o restauracjach, atrakcjach i podawanych do śniadania ciasteczkach, drugi milczał. Dzwony wygrywały przedziwne melodie: nadchodziło Zmartwychwstanie, tamtego roku o tej samej porze w obu kalendarzach.
Czytam dziecięce rozdziały „Raportu dla El Greca” i przypominam sobie to wszystko, a nawet więcej, pamięć płata figle i rozbudowuje wspomnienia. Przedziwna synestezja w tej książce i gdybym tam nie był, pewnie bym nie uwierzył: w zapachy, obrazy, dotyk. Przypominam sobie to południowe słońce i to jak kładło się na żółtych murach, i jeszcze zapach kadzidła, koniecznie zapach kadzidła. Tęsknota za gorącem, za wyspą, za Morzem Śródziemnym. (A może, może wcale nie tęsknię za Kretą, tylko za dzieciństwem, w którym wszystko łączyło się w harmonijną całość?)
Kreta u Kazantzakisa nie jest sielanką. Wiszą nad winnicami chmury, które mogą zniszczyć całoroczne plony (przypominają mi te fragmenty „Ludzi z ryżu„), wisi nad rodzinnym Megalo Kastro, dzisiejszym zatłoczonym Heraklionem, cień tureckiego ludobójstwa. Nie, nie było sielanki. Oglądaliśmy w Chanii w starym meczecie wystawę o czystkach etnicznych, ale ona pozbawiona była tej całej opowieści o narastającej nienawiści, o innym zapachu tureckich domów, o weneckich murach, które stawały się pułapką. To wszystko jest u Kazantzakisa, podobnie jak lekcja, której udziela mu ojciec i którą zapisuję tutaj, gdzie przechowuję złote myśli pisarzy i poetów:
– Ojcze! – zawołałem. – Nasze winogrona zginęły!
– My nie zginęliśmy – odpowiedział. – Zamknij się! (s. 72)
Od kilku dni usiłuję nie pisać. Staram się ze wszystkich sił, żeby nie zamieniać dni w ich opisy, nie nadużywać słów. To jest tak jak z nierobieniem zdjęć, ale coś ssie w środku, nie daje spokoju. Jestem akurat w sto szesnaście na wysokości Placu Inwalidów (skądże tam do Krety?) i czytam:
Wszystko, co mówiłem, nie było ani prawdą, ani kłamstwem; wyszło poza logikę i etykę, aby zawisnąć w lżejszym, rzadszym powietrzu. Gdyby ktoś zarzucił mi wtedy kłamstwo, płakałbym z poczucia krzywdy. Pióro w mej dłoni przestało być piórem koguta – podarował mi je anioł. Nie kłamałem (…) Dopiero wiele lat później, gdy zacząłem pisać powieści i poematy, zrozumiałem, że ta sekretna sztuka nazywa się tworzeniem (s. 61).
2 Comments