dziennik podróżny 6/22

18.

Pytają mnie, czemu rysuję za każdym razem od nowa – opowiada Manfredi – ale tylko w ten sposób mogę gościom wytłumaczyć miasto. Pisałem kiedyś, że mapy miejsc sporządzane przez gospodarzy to rzecz fascynująca, to, co pokazują i co ukrywają: oto egzemplarz z San Gimignano.

Manfredi w ogóle jest dziwną postacią, jakby jednocześnie nie znosił gości i nie mógł się od nich oderwać. Urodził się w pałacu w mieście, ale odziedziczył to podere (zbudowane przez babkę) z plantacją oliwek i gajem orzechów włoskich. Obudował je szczegółowym regulaminem właściwych zachowań. Kiedy A. poprosiła o americano na śniadanie, on podał cappuccino, uznając że inna kawa to zły wybór.

19.

Wchodząc do miasteczka tak jak przykazał Manfredi, natrafiało się od razu na placyk Augustyna, jedno z najcichszych, a przez to najurokliwszych miejsc w mieście. To przy nim wisiała nieco zbielała tablica ku czci Jarosława. Nie znalazłem za to nigdzie tablicy ku czci Józia Rajnfelda, który trzy lata mieszkał w San Gimignano, stając się jednym z jego odkrywców wśród artystycznej bohemy, a także powodem, dla którego zjawił się Jarosław.

Iwaszkiewicz w 1931, wbrew pozorom nie zachwycał się nadto toskańską sztuką, winem albo krajobrazem z wyniosłymi średniowiecznymi wieżami, zachwycał się owym świeżym młodzieńcem, jego przewodnikiem po włoskich artystach. I jeśli wspomnienia fresków z San Gimignano były po latach dla niego tak ważne, to nie tyle z powodu ich piękna, ale cielesności z nimi powiązanej. Ten miłosny moment, w którym nie możesz od ukochanego, ukochanej oderwać wzroku; w którym każde jego, jej słowo zmienia się we fragment poematu. To rzeczywiści bądź wyimaginowani towarzysze podróży decydują o tym, co za pamiętamy. Który promień słońca będzie wiecznie ważny. Pisanie o podróży jest pisaniem dla kogoś.

20.

Wszystkie freski po kościołach i po ratuszach zachowane w niebywały sposób – relacjonował Jarosław w liście do Hani, choć do samego S.G. stosunek miał ambiwalentny (ponura dziura)- co można wytłumaczyć emocjonalnym falowaniem uczucia do Józia.

My też nic piękniejszego w tej podróży nie zobaczyliśmy, tak mi się wydaje i sam nie wiem, co (i czy) opisywać: pojedynek rycerski, anioły o tęczowych skrzydłach, kolejnego umęczonego świętego Sebastiana.

W niedzielę studiowaliśmy Stary i Nowy Testament w katedrze. Kazanie sprzyjało. Po mszy pospiesznie zgaszono światło, aby ktoś za darmo nie obcował ze sztukę, przy okazji obcowania z Bogiem. Dozorca pospieszał, za chwilę miał stać się strażnikiem muzealnym. Ale jednak udało mi się odkryć punctum, wydobyć spośród dwudziestu sześciu tablic ten jeden fragment, nie mam pojęcia z której księgi (dzieci Hioba?) Oto w gruzach murów (wieży?), odnajdujemy pokonane umęczone ciała a to najniżej było ciałem dziewczynki o jasnych włosach. I pomyślałem, że Bartolo Battiloro namalował także dzisiejszą wojnę. Namalował F.

21.

Ponieważ nie wykupiliśmy biletu do bocznej kaplicy katedry, o historii świętej Finy dowiedzieliśmy się przypadkiem, napotykając drogowskazy do jej domu. Dopiero wieczorem znaleźliśmy samą casę, dom jak dom, było już zamknięte, koło ogrodu przechadzał się zadbany kot z niebieską obróżką.

Niesamowita jest trwałość tej opowieści. Historii o małej dziewczynce, którą w wieku dziesięciu lat przykuła do drewnianej deski na kolejne, ostatnie cztery okrutna choroba (wikipedia podejrzewa gruźlicę kości). Bez oficjalnej kanonizacji, po ośmiuset latach, Fina nadal jest czczona, jakby stało się to wczoraj. Jednocześnie jest to cześć intymna, cicha, pozbawiona tego zewnętrznego blichtru jakim kapią sklepiki Asyżu, czy Padwy.

Kiedy zmarła – znów cytuję wikipedię – na dębowej desce rozkwitły fiołki, całe połacie fiołków, które później rozrosły się również po murach miasta.

22.

Wieczorem odjechały autokary Francuzów, Niemców i Amerykanów, a autokary to – jak twierdził Manfredi – najgorsza zaraza. Place opustoszały. Poszliśmy na najlepsze lody świata (w te dni objadaliśmy się ogromnymi ilościami lodów) i zamówiliśmy najlepszy smak: włoski ogród.

Ktoś grał na harfie: doskonałe tło do patetycznych scen. Wieże wznosiły się nad nami tak samo od średniowiecza, choć Święty Geminian schował już miasto na noc w fartuchu.

23.

Za górami i za lasami, trzydzieści kilometrów od S.G. – po drodze mijało się betonowe pudło miejscowego więzienia – leżała Volterra. W niedzielne popołudnie maszerowali po niej rycerze, aby na głównym placu – ku uciesze turystów – odgrywać scenki z tarabanami.

Nie podobało nam się. Nie mieliśmy ochoty na pamiątki z miejscowej specjalności: alabastru. Szukałem jakiejś historii, którą można by zapisać, ale tutaj żadna nie wydała się na tyle ciekawa. Samo Dziecko zaciągnęło nas wtedy do pałacu Viti zastawionego bibelotami, rodzinnymi zdjęciami, porcelaną i pamiątkami z podróży.

Bohaterem opowieści jest Giuseppe, syn alabastrowego przedsiębiorcy, którego ojciec posłał robić biznes do Stanów. Porażka za wielką wodą każe wyjść Józiowi ze strefy komfortu. Rusza do Ameryki Łacińskiej, a gdy tam udaje mu się odnieść sukces, zjawia się w Indiach. Na dworze jednego z radżów dochrapuje się tytułu emira Nepalu, tudzież pięknej orientalnej kolekcji. Kiedy wrócił do toskańskiego domu nie był już Józiem, któremu się w Stanach nie udało, ale panem indyjskim emirem, który kandelabry sprzedawał samemu nieszczęsnemu cesarzowi Meksyku.

Gdybym był bajkopisarzem, ewentualnie coachem, umieściłbym tutaj jaki znaczący morał lub hasło motywacyjne. Ale w tamtej akurat chwili myślałem o rzeczach bardziej przyziemnych: lodach albo kawie.

24.

Zdążyliśmy na koniec pojechać nad morze. Morze było uporządkowane i podzielone na sektory leżaków i parasoli. Pan w barze posiadał menu po polsku. Spytał, w którym hotelu się zatrzymaliśmy, ale gdy zaczęliśmy opowiadać o Toskanii, Umbrii i Marche, tylko machnął ręką.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s