
Ile razy wyobrażałem sobie, że siadam i zapisuję ostatnie dni, prowadzę dziennik i kiedy już odsuwałem sobie krzesło przed komputerem, już planowałem pierwsze zdanie, opadała na mnie niechęć tak silna, tak dojmująca, że zaraz wracałem do robienia czegoś zupełnie innego, równie nieważnego jak pisanie dziennika. Nie czytam, nie fotografuję, nie uczę się portugalskiego, myślę o pójściu na halę, ale samemu nawet to wydaje się przykre.
A przecież w środku cały czas mielę przeszłość i teraźniejszość, więc powinienem pisać. Dużo pisać, mam już nawet całe wyobrażone fragmenty, rozdziały i akapity tomów opowiadań, powieści, jakiejkolwiek prozy umożliwiającej przetrwanie.
Systematyczność, to zawsze pomaga, kiedy chciałbyś coś napisać: musisz pisać od pierwszego zdania do ostatniej kropki, bez przerwy. Czysta doskonałość, żadnych fiszek przynoszonych przez Verę, żadnych wtrąceń do wewnątrz. Dlatego skazany jestem na krótkie formy: nie wytrzymasz w cugu stu stron, najwyżej kilka akapitów.
Jak tutaj.
Piątek. Gdzieś w południowej części miasta deszcz, gęsty deszcz, auta suną powoli. Piszczy, że awaria świateł. Jesteśmy więc cyklopicznymi rodzicami, którzy w piątek po szesnastej ciągną na Wyżynę. Jak się nazywasz: nikt?
Sobota. Warsztat w Pobożnie nie ma żadnych napisów, wszyscy wiedzą, że tutaj jest. Parę skrętów za starą kotłownią: gość o twardych dłoniach wyrywa kawałki samochodu. Kiedy szykuję niebieski banknot, mówi z pobłażaniem dziesięć złotych.
Sobota (nadal). Teraz nadejdzie wiosna. Po burzy nad Mokotowem panuje to niebieskie światło, to w którym wychodzą najpiękniejsze zdjęcia. Zanim dojedziemy do siebie, zastąpi je zwykłe wieczorne światło o nieokreślonym smaku.
Niedziela. Tam, gdzie jedziemy, jest pełno ptaków i pełno mrowisk. Na tyle daleko, że myśl o powrocie jest natrętna. Tyle powodów do zachwytu a nie znajduję żadnego. Na końcu drogi nad Wisłą, przy znaku zakazu wjazdu, starsi państwo w niedzielnych strojach urządzają przyjęcie. Wyglądałoby vermeerowo, gdyby nagle w płótno nie wjechał w szarym dresie jakiś gość na quadzie.
Niedziela (w nocy). Krótkie, nieciekawe sny, przerywane burzą.
Poniedziałek. Na Żoliborzu Egzaltowanym festiwal wózków dziecięcych, jakby wszystkie jesienno-zimowe mioty na raz zostały wystawione na słońce: przepycham się między gondolami do rossmanna. Dziecięce głosy z podwórz, luksusowych wersji studni zburzonego getta.
Wtorek. Nie pisze się dla nikogo, trzeba pisać dla kogoś.
Wtorek (w nocy). W nocy w dolinie Czechówki, tej sprzed trzydziestu lat, jeszcze ze stawem i ogródkami działkowymi, stoi kolejka Erytrejczyków, ubrani są ciepło, ich sylwetki w czapkach odznaczają się na tle lessowych brzegów skarpy. Kolejni schodzą od strony cegielni, którą mijała co rano trzynastka, kobiety, dzieci, oślątka. Biały namiot stoi przy Puławskiej, jakaś komisja stempluje wytarte paszporty. To spis powszechny, to Betlejem.