
Żółty domek nad jeziorem. Nie wiem jakim sposobem, ale i on, i atmosfera rodzinnej kolacji kojarzy mi się od razu z żółtymi ścianami Carla Larssona. Larsson wraz z obracającymi się w kółko w samochodzie audiobookami Astrid Lindgren wdrukowują w nas (teraz w Dziecko) krajobraz skandynawskiej sielanki. Zamiast tego można by przecież podawać obrazy Muncha i „Dziką kaczkę” Ibsena: to w nich można szukać źródeł „familijnej” prozy Marie Aubert. Zresztą żółty domek został przemalowany na biało. Może to powód, dla którego wszystko runęło.
Bardzo szybko pozbywamy się złudzeń. W kolejnych godzinach dramat gęstnieje. Intensywność emocji, gra. Na końcu w sumie oddychamy z ulgą, że skończyło się tylko tak jak się skończyło.
Łatwiej czytać jest „Dorosłych” mężczyznom. Raczej nie potrafią odczuć całego bólu i żalu, które noszą w sobie bohaterki książki. Samotność dotyka ich zupełnie inaczej, i to kwestia bardziej biologiczna – może wypisuję herezje – niż kulturowa. Za dużo bliskich postaci odnajduję w Idzie i w Marthe, i wolałbym, żeby „Dorosłych” nie czytały. Nie ma katharsis, podpowiem, ta proza nie jest terapeutyczna.
A. się złości, że w rysach Marthe usiłuję wykryć znajome zachowania. Jesteś uprzedzony – ucina moje czytanie na głos. Dla jedynaków, tłumaczę, relacje z rodzeństwem zawsze pozostają wielką zagadką.
(tłum. Karolina Drozdowska)