
Środa. Rok
W tamten Popielec dopiero się zaczynało. Nie przewidywaliśmy całego roku i tego, że popiół będzie wyłącznie wirtualny. Wirus z Wuhanu, który pojawił się w wiadomościach w styczniu, wykryto w okolicach Mediolanu. Władze zamykały miasteczka. Niepokój w Bergamo, w którym byliśmy przecież miesiąc wcześniej. Nazajutrz wyjeżdżałem do Dubrownika, żartując z tej całej kwarantanny, ale w samolotach już unikałem ludzi z Azji. Maseczki pojawiły się, lecz były raczej przezorne niż codzienne. A. wyciągnęła płyn do dezynfekcji, który i tak nosiła ze sobą w torebce.
Na wieczorną mszę w Gdańsku spóźniam się. Komputer już transmituje na stole, tak jak przez cały rok. – Najgorszy dzień w życiu – mówi Dziecko i nie wiem o co poszło.
Czwartek. Błękitny
Takie zapamiętuję z dzieciństwa najpiękniejsze zimy. Kolor błękitny. Szron, szadź na drzewach. Jest w nich fotogeniczny zachwyt. Powoli do przedszkola bo trzeba uchwycić łodygi. Jakiś poranek dawno temu, Lublin jeszcze w gałęziach (*), to samo słońce, co na progu czterdziestego pierwszego.
Piątek. Odwilż
Melodia wody skapującej z balkonu sąsiadów.
Sobota. Imiona miejsc
Nie zgadzała się geografia. Jeszcze kilka lat wcześniej to był nasz rytuał: słoneczna kawiarnia, zakupy, kwiaty. Potem pierwszego roku była bliskowschodnia kuchnia: też urwała się pewnego razu jakby humus przestał nam smakować z dnia na dzień. Teraz hala oznacza coś innego. Popołudniowe oświetlone ścieżki do Greka, opowieści niemożliwe, mitologie jesieni i zimy przełomu lat zarazy, zimno w ręce, cappuccino.
(Wymyka się, będzie się wymykało, taka kolej rzeczy. Wymyka się. Tylko ja coraz starszy, coraz dalej).
Niedziela. Sarna
Nie wierzyłem w ten miejski las i jego listę obecności (sarny, dziki, borsuki, łosie, bobry) wywieszoną przed wejściem. Spłoszony biały sarni tyłek przemknął tak nagle, że nie mam nań dowodów. Trzask łamanych gałązek, zdziwienie, odbicie popołudniowego słońca. Nic uchwytnego, co by było.
Poniedziałek. Izolatka
Słońce przepięknie złoci g..na na Krakowskim.
Ryk syren, czy to pierwszy narciarz naszej Parodii wraca do pałacu?
Przypisy:
(*) Epitet, który najlepiej określa moje porzucone miasto epoki prezydenta Ż., to wyrąbany. Nie znam innego miasta, w którym tak zacięta byłaby nienawiść do wszelkiej zieleni, równa jedynie miłości do szerokich asfaltowych dróg przecinających coś, co kiedyś było piękne.
1 Comment