
„Wybrzeże” jest albumem ascetycznym. Należałoby o nim pisać w sposób równie oszczędny, bez zbędnych ozdobników, nadliczbowych słów. Krajobrazy rysowane przez Avrila są samotne i geometryczne, przypominają japońskie ryciny. Nic nadto, co najważniejsze.
Są bezludne. Czasem jakaś pojedyncza kreska, dwie wskazuje na przechodniów, ale w gruncie rzeczy Avril rysuje świat pozbawiony nas. Nieobecnych.
Jeśli więc wybierano Hoppera jako malarskiego patrona kwarantann i lockdownów, Avrila można uznać za tego, który opowiada o teraźniejszości, o czasach bez podróży. Obaj zresztą mają wiele wspólnego: latarnie morskie tego ostatniego zbudowane są na wybrzeżu Maine.
To miał być ostatni wpis styczniowy: o tęsknocie za podróżą. Ale pomyślałem – ostatniego styczniowego wieczoru po niebieskim dniu – że najważniejsza jest tęsknota za ludźmi.