dziennik podróżny 4/23

(Notatnik niderlandzki, odc. 2)

Muzeum Sztuki w Hadze. Południe to znaczy zdać się na łaskę, Północ – łaską się napełnić. Wytrwałe zabieranie ziemi morzu, wbrew powodziom o imionach świętych, skrupulatne wytyczanie falochronów, kanałów, obroty wiatracznych skrzydeł. 

Schludne wnętrza złotego wieku, prostopadłe Mondriana jak japońskie wiersze. Niebieskie znaki na białym tle.

Droga do Delft. Powinno się wyłaniać znad łąk i wody. Najpierw odbicie bram, murów, wież (nowy kościół, ta rakieta kosmiczna, mógłby ją wynająć Elon Musk; stary zstępujący w kanał). Fatamorgana wiatraków. Potem dopiero zęby kamienicznych szczytów. 

Ale to nie ten widok: tramwaj z Hagi zmienia jedynie nazwy przedmieść i imiona pasażerów. Delft zaczyna się tuż za przystankiem i drogą rowerową. Jest w środku takie, jakie być powinno. Spokojne, deszczowe, trwałe.

Przygody prawicowego umysłu w Delft. Balthasar Gerard mocno wierzy władzy i w jeden święty katolicki kościół. Nie znosi zdrajców, odstępców i heretyków. Cotygodniowy felieton zamieszcza w „Do rzeczy”. Wypowiada się często w TVP info. Jego wpisy na twitterze mają niezłe zasięgi. 

Co kilkanaście sekund Balthasar Gerard wyciąga broń i paf, Wilhelm Milczek upada na schody. Ostra czerwień uderza po oczach. Za chwilę cienie powtórzą tę scenę raz jeszcze, i tak bez końca (to znaczy aż dzisiaj zamkną muzeum i wyłączą prąd). 

Epilog nie jest pokazany w teatrze cieni w Prinsenhof: oddzielić szczypcami mięso Balthasara Gerarda od kości w sześciu różnych miejscach, żywcem poćwiartować i wybebeszyć, wyrwać serce i bijące rzucić mu w twarz, wreszcie odciąć głowę [1].

Tańczą. Na płótnach, kiedy dokonują sekcji zwłok albo też pozują razem do zbiorowego portretu rodziny van lub lokalnej milicji, ich dłonie pozostają roztańczone. Można uwierzyć rzeczywiście, że tańczą, tańczą Flamandowie. Chciałem z Brela „Port w Amsterdamie”, ale Dziecko miało inny pomysł.

Tańczą, tańczą Flamandowie – śpiewa w piwnicy w Delft, gdzie na piwko chmiel i frytki w grubej warstwie sera. Na zewnątrz deszcz. Bez uśmiechu tańczą Flamandowie [2].

Kwiaty niderlandzkie. Ten, kto wymyślił to święto próżności zapewne był geniuszem. Być może początkowo rzeczywiście wystawa kwiatów cebulowych w angielskim parku była rodzajem wystawy rolniczej, z tych, podczas których prezentuje się największe główki kapusty albo najokazalsze sztuki wielkiej białej polskiej. Miejscem, gdzie eksperci od żonkili rozprawiali ze specami od lilii, oceniając najnowsze odmiany. Ale to było już dawno. 

Autobusy, tak jak u nas cmentarne, odjeżdżały co pięć minut do Amsterdamu, na Schipol, do Lejdy i Haarlemu. Dyżurni ruchu uwijali się, kierując kolejnymi przyjazdami i odjazdami. 

Były więc Chinki spocone z torbami Gucci i Givenchy, Hinduski w najpiękniejszych sari na sesjach ślubnych i do katalogu swatki, amerykańskie instagramerki publikujące rolkę za rolką tulipanów. 

Ale najwspanialszy był student na stoisku z frytkami. Stał wokół worków ziemniaków (to mogłoby się zdarzyć na wystawie rolniczej), wyjmował z nich pojedyncze sztuki, wkładał do ręcznej szatkownicy, przypominającej pompę i kolejne egzemplarze zamieniał we frytki. Kilogramy frytek, może tony frytek? 

Miniatura. Z truskawek robią tutaj maleńkie klejnoty. Każdy ozdobny jak pierścionek albo miniatura na kafelku. Wewnątrz jest czerwona słodycz, tęsknota za Południem. 

Portrety. Miasta strzegą dwie gotyckie królowe: czarna koroną nad rynkiem a biała w zaułku. Muzeum otwierają punktualnie i Japończykowi pozującemu na tle odrzwi psuje się ujęcie.

Zwiedzających zachęca się do dołączenia do Złotego wieku niderlandzkiego malarstwa i umieszczenia na wystawie własnych portretów. Muzeum zapewnia papier i kredki.

Pomocą służy drzewo genealogiczne tutejszych malarzy pokazujące, kto był czyim mistrzem, a kto – uczniem. Dzięki temu naszą twórczość możemy umieścić bliżej Cornelisa Cornelisza, Jana van Goyena albo i tytułowego Fransa Halsa.

Ci, którzy się zdecydują, od razu mają sporą przewagę: nie są martwi. 

Miniatura druga. Ostrygi to wcale nie są ostrygi. Ich słoność i mięsistość wcale nie są z morza. Na nabrzeżu kelner poleca irlandzkie, prawdziwa rozkosz, zachwala. 

Łódź. Jak przystało na potomków kupców i żeglarzy, mieszkańcy Haarlemu niedzielne popołudnie spędzają w łodziach. Ponieważ są stateczni a trzeba powrócić na kolację, ich rejs ogranicza się do kwadratu kanałów. Pozdrawiają się nawzajem, udając że należą do Kompanii Wschodnioindyjskiej, ciekawskie dzieci i psy wyglądają nad wodę. 

Prawie całą łódź dla turystów zapełniają Francuzi. Jedynak z Niemiec w słuchawkach przymknął oczy: ma dosyć zwiedzania. Znużony przewodnik popija któreś piwo. Półsennym głosem opowiada o wielkim Haarlemie. Machają nam z innych łodzi. Podnosi się zwodzony most. 

Północne. Po dziesięciu minutach pociąg dojeżdża nad morze. Jest odpływ i traktor po piachu ciągnie stoisko z kanapkami ze śledziem. Dzieci budują tamy, kanały i poldery. Byle więcej odebrać morzu nim powrócą fale. 

Wystawa. Po zarazie, po wojnie, Vermeer miał być świętem, nagrodą, wytchnieniem. Ilu z nas, widzów, przybyło tu dla niego? Koneserzy oświetlonych wnętrz, kobiet niepewnych, co powiedzieć, puddingu chlebowego, który przygotowuje Mleczarka (a zabrakło go już w muzealnej restauracji, w menu – oczywiście – Vermeer): zapewniam, że ich niewielu. Chodziło nam o przejście po niebieskiej ścieżce, o opaskę z napisem na nadgarstku, o zdjęcie na insta z hasztagiem #vermeer, co oznacza veni, vidi. Poczucie, że jest się częścią. 

Po chrześcijaństwie. Święci w Rijks przypominają obcych bogów na wygnaniu. Ostatni powtarzamy jeszcze złotą legendę i wierzymy w smoki. Odległe jak mitologia są cudowne narodziny, gwiazda na niebie i języki ognia. Wydawali się na zawsze a zniknęli nagle. Nie zmiótł ich ikonoklazm, ale zapomnienie.

Ludzie bez aniołów stróżów tak samo żyją i umierają. Czy są bardziej szczęśliwi, czy też mniej szczęśliwi – nie zaprzątają sobie głowy porównywaniem. 

Duchy. Betonowa bryła zamykała perspektywę dzielnicy Noord. Od razu wydała się niehotelowa, lecz szpitalna. Co jakiś czas autokar przywoził i odwoził z niej załogi Delty, które kierowały się do Honolulu, Atlanty albo San Francisco. Poza tym nie było prawie nikogo. Żadnych kroków na korytarzu.

Chociaż ponoć na parterze słychać je było całą noc, w tym przejściu, które dawniej prowadziło do kostnicy. 

Po powrocie. Jak ten gość w sto szesnaście, czasem z nim jeżdżę, ten, który pozoruje rozmowy telefoniczne, aby wszystkim dokoła opowiadać o kotach, pogrzebach, rodzinie i meczach piłkarskich. Dekonspiruje go jedynie nieczekanie na odpowiedź wyimaginowanych rozmówców. Bardzo mi jest bliski. Po to właśnie piszę.

Przypisy:

1. https://en.wikipedia.org/wiki/William_the_Silen

2. Jacques Brel, w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s