





(Notatnik niderlandzki, odc. 1)
Martwe natury. Skoro i tak nic więcej nie wzniesie się ponad „Mokum” Oczki: porzucić pisanie i fotografowanie. Taki plan na podróż. Przyjąć przeciętność własnego życia.
Nie zapisywać dni, żeby nie uciekły. Nie zapisywać książek, żeby ich nie zapomnieć. Nie zapisywać obrazów, zanim kolejne zajmą ich miejsce. Uznać, że śmiertelność i zanikanie jest koleją rzeczy.
Gąsienica, która pełznie po tulipanach w bukiecie.
Północ, Południe. Zamiast corocznej pielgrzymki na Południe, chodzimy nad kanałami, w których odbijają się wąskie fasady kamienic. – Nieudany dzień – mówi A. sponad geometrii (gematrii?) wód. Piękno płaskiego krajobrazu nie przemawia do niej.
Południe jest poczuciem. Składa się na nie chaos, nieporządek i to coś w ludziach, co pozwala im się dostosowywać do czasu, w jakim żyją. Ładnie by nazwać to elastycznością, ale nie do końca o to chodzi. Po prostu południowa Opatrzność cechuje się większą przypadkowością niż ta północna, prowadząca los po liniach prostych równoległych.
I inne światło. Pierwsze wrażenie tych, którzy z Północy przemieszczają się na Południe i obserwują niebo albo morze. Zimniejszy smak muszli.
Beginki. W trójkącie wewnątrz miasta domy ściskają się jedne z drugimi. Nie można wejść ani z lodami, ani ze śledziami, które sprzedają na pobliskim placu. Napis informuje, że to własność prywatna i prosi o ciszę. Zapewne nieruchomości jedne z droższych w drogim mieście.
Ostatnia beginka Amsterdamu zmarła całkiem niedawno, w 1971 r., czytam na którejś z katolickich stron. Na zdjęciu przypomina starszą, przedsoborową zakonnicę. A przecież opowieść o beginkach to opowieść o kobietach, które chciały kościoła według własnych zasad.
Obraz Cornelisza van Haarlem z szesnastego wieku (w Muzeum Fransa Halsa [1]) przedstawia mnicha obściskującego sutek beginki. Na stole przed nimi martwa natura owoców. Wbrew pozorom nie jest to scena miłosna, ale próba. Jeśli pod palcami klechy popłynie mleko, kobieta okaże się winna nieczystości, jeśli wino – udowodni cnotę. Po raz kolejny męski kościół pragnie kontrolować kościół kobiet.
Kościółek w beginażu dziś użytkują anglikanie. W kruchcie nad wejściem umieszczono napis: w tych murach nikt nie będzie obcym. Przypomina o polskim kościele, mężczyznach z umysłowością szesnastowiecznego mnicha, zamykających drzwi.
Święto. Kluczowym elementem celebrowania urodzin króla jest wyprzedaż garażowa. Na wszystkich chodnikach leżą wyciągnięte z domów lalki, rowery, książki z ubiegłego wieku, płyty holenderskich gwiazd pop, trafiają się nawet sprzęty gospodarcze i antyki. Handlują dzieci i dorośli. Ci, co nie mają staroci oferują ciasta albo lemoniadę albo gry planszowe. Ktoś zbudował w swoim oknie teatrzyk i pokazuje sztuczki za jedno euro.
Zamiast rozgrzebywać rany i opłakiwać przeszłość, jak mamy w zwyczaju, tutaj przeszłość jest jak niepotrzebna rzecz, której w święto narodowe należy się pozbyć.
Koło południa dzieci wracają do domów z flagami wymalowanymi na buziach a po kanałach zaczynają pływać pijane pomarańczowe statki. Pomarańczowy tłum omija pisuary i stoiska z tanim piwem. Zamiast widelców do placuszków podają chorągiewki.
Tańcząca (E. L. Kirchner). Kiedy do szczętu oszalał w swej szwajcarskiej pustelni, rąbał rzeźby i palił nimi w piecu. Tym bardziej natrafienie na jedną z nich jest powodem zachwytu, takiego, że zapomina się o całej reszcie sztuki.
Rok tysiąc dziewięćset jedenasty. To było wtedy, gdy nad jezioro w Moritzburgu jeździli z bladą Fränzi (czy to zresztą nie ona na sąsiednim portrecie Ericha Heckela?) Zupełnie różnej od tej, która tańczy: o śniadych piersiach, obfitości wymykającej się dłutu.
Sielanka. Rzędy wierzb mazowieckich okazują się naśladownictwem z natury, pamięcią o tych, których wygnała kolejna wielka wojna. Obcobrzmiące nazwiska z cmentarzy na kępach. Na polderach tutaj jest jak na Urzeczu, tamtej morowej wiosny.
Wiatraki mają własne imiona a łąki są ptasie. Zając ucieka przed bażantem, gęsi i łyski prowadzą pisklęta, czapla uparcie spogląda pod powierzchnię wody nim błyskawicznym cięciem zdobędzie łup. Malowałby to Chełmoński i nie spostrzegłby, że to nie Wisła, lecz Zaan.
Bistro. Nawet w deszczu Haga odróżnia się od pozostałych kupieckich miast, mając w sobie jakiś cudzoziemski sznyt. Śniadanie przypomina brooklyńskie, choć gra luster, twarzy i świec to już złoty wiek. Po nowojorsku płaci się napiwki i uprzejmość jest tak dyplomatyczna, że nie ma żadnych wojen a menu jest Kartą NZ:
przyprawiony labneh i brązowe masło z pieprzem Aleppo podawane z jajkami w koszulkach i pieczoną dynią.
Wieża Babel. Anonimowy malarz z piętnastego wieku namalował ją niską i na podstawie kwadratu, bardzo rozczarowując Dziecko [2]. Nie ma zresztą wielu budowniczych, widać scena dzieje się zaraz po rozpoczęciu prac. Otóż, spośród setek języków, które pomieszał tam Bóg, akurat na polski musiałem trafić po wyjściu ze stacji centralnej w Hadze. Mężczyzna obsikiwał płot a nie księżyc i mówił: siedzę sobie zajebany jak szmata. I było mi wstyd.
Dziewczyna z perłą (J. Vermeer). Jej oczy rzeczywiście nie mogą się oderwać od twoich. Jest w nich tęsknota, która powraca przed snem. Oczarowała Dziecko, co jest nie lada wyczynem, zważywszy, że nie znosi portretów. Niezwykle fotogeniczna jak na kogoś, kto nie istniał i nie istnieje.
Może być więc taką samą fantazją jak portrety AI, tronie jest przecież studium dla przećwiczenia tego, jak pada światło i jak błądzi wzrok. Spośród portretów w Mauritshuis wybrałem sobie inne, ale i tak w końcu trafiam przed nią, dokąd prowadzą wszystkie strzałki.
Vrel. Prekursor Vermeera. W grudniu drugiego roku zarazy dopadł mnie Vrel. Zapisałem nawet: Jakub Vrel wydaje się flamandzkim poprzednikiem Duńczyka Hammershoia, jeszcze lepiej niż ten drugi opisującym krajobraz zarazy. Oto starsza kobieta na krześle wygląda do wnuczki za oknem. Jest w zamkniętym pokoju na kwarantannie albo izolacji, a może właśnie w tej chwili się żegna. A wnuczka, czy to ona naprawdę? Czy jest tylko złudzeniem, a może przepowiednią kolejnej fali?
Nieistnienie i przeciętność doprowadził do perfekcji, skoro rozczytywanie jego inicjałów zajęło całe wieki. Pozostawiał je na szmatkach i skrawkach papieru, ukrytych na obrazach jako nic ważnego. Niewiele o nim nie wiadomo. Malował raptem osiem lat. Potem już nie.
Przypisy:
1. https://www.franshalsmuseum.nl/en/art/a-monk-and-a-nun/
2. W Rijksmuseum: https://www.rijksmuseum.nl/nl/collectie/SK-A-2851/catalogus-entry?pdfView=False