
Wiech, Wątróbka po warszawsku, Vis-a-vis Etiuda 2018 / Wiech, Wisła się pali, Vis-a-vis Etiuda 2018 / Wiech, A to ci polka, Vis-a-vis Etiuda 2019:
Przyjechałem do Warszawy pod koniec ciemnych lat, które dzisiaj na prześwietlonych fotografiach analogowych jawią się jako wyjątkowo kolorowe. Takie wcale nie były. Miasto spowijał słodki odór zapiekanych kanapek Oskar. Mieszał się w stacji centralnej i okolicznych korytarzach ze smrodem brudnych toalet i hinduskimi kadzidełkami. Kieszonkowcy wsiadali do sto siedemdziesiąt pięć i jak gdyby nigdy nic obrabiali turystów z portfeli, a co bardziej pechowym zrywali łańcuszki z szyi. Reszta ikarusa przyglądała się temu beznamiętnie i tylko z wzdychała z ulgą, gdy banda wysiadała na centralnym albo przystanek dalej (tam, gdzie była ikea). Zdarzało się, że ktoś usiłował cię skroić w autobusie albo wołał na cały głos, co się gapisz, chcesz wpierdol. Ulice zasnuwały kolorowe karteczki z cycatymi ku.wami, wciskane pod wycieraczki samochodów. Wieczorem okna Marszałkowskiej i Jerozolimskich świeciły na różowo, informując, że tu mieści się burdel.
Powtarzane wśród studentów legendy opowiadały o mieszkańcach Pragi, którzy nigdy nie dotarli na drugi brzeg i o mieszkańcach drugiego brzegu, którzy na Pradze raz dwa stracili wszystko, co mieli, łącznie z rowerem. Co jakiś czas w wiadomościach można było usłyszeć o strzelaninie albo o egzekucji jakiegoś gościa w restauracji. Jakaś zagraniczna gwiazda porno biła w hali targowej seksualny rekord świata.
No i nie było kawiarni, w których zażywa się namiastki codziennej grzeczności, jakiej nie da się uświadczyć na ulicach do dzisiaj.
Tamte ciemne czasy, lata dziewięćdziesiąte, to był również ostateczny koniec Warszawy opisywanej przez Wiecha. Bo jeśli rozbierze się na części pierwsze trzy tomy jego felietonów, ukazujących się od lat pięćdziesiątych, zabawi się jego językowymi sztuczkami, pośmieje nad obyczajowymi żartami, odrzuci wszystko to, co jest propagandą, dobrze znaną z lektury cyfrowych „Sztandarów Ludu”, to na samym końcu pozostaje alkohol i przemoc. Wokół nich toczy się warszawskie życie Walerego Wątróbki, jego szwagra Piekutoszczaka oraz ferajny sąsiadów i krewnych. Imponująca lista synonimów upojenia alkoholowego zamieszczona w jednym z felietonów potwierdza prawdę Wittgensteina: Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata. Przedstawieni u Wiecha jako sympatyczni i niegroźni, pod koniec lat dziewięćdziesiątych kroili nieświadomych przyjezdnych w autobusach, stawali się żołnierzami Wołomina albo Pruszkowa lub kończyli jako mieszkańcy korytarzy stacji centralnej.
Przyjezdni, których bohaterowie Wiecha nie znoszą i wyśmiewają, po tych ciemnych latach opanowali miasto, zmieniając je w nowoczesną europejską metropolię. Dziś kolejne tomiki Stefana Wiecheckiego przypominają, na szczęście, opisy egzotycznych lądów, które stały się już dawno przeszłością.
Zażartowałem, że czytam Wiecha po dwudziestu czterech latach tutaj, żeby stać się warszawiakiem, ale w życiu nie chciałbym zostać warszawiakiem z fabuł Wiecha.