Szósta podróż do Portugalii (I)

Andaluzyjski (gdzieś)
Nawigacja poprowadziła nas w interior Andaluzji. Wiatraki wyrastały z żółtych połonin. Słoneczniki całkiem umarły. Białych miast pilnowały kamienne twierdze. Głos powtarzał: droga ileśtam, a my wiliśmy się po wzgórzach, do których chcielibyśmy powrócić o jakiejś innej porze. Słońce odbijało się w pomarańczach na przydrożnych stoiskach.
Przed nami powoli jechał kondukt z karuzelą i różowymi słonikami.
Jak zwykle (Sewilla)
Hotel na przedmieściach jak zwykle: wszystko tu jest powrotem. Wczesny ranek. Śniadanie jemy pod wiaduktami obwodnicy. Widok jest na wskroś surrealistyczny. Jeszcze nie zgasili nocnych świateł. Croissanty, palmy i nadjeżdżający tir.
Marokańska rodzina jedzie z Brukseli do ojczyzny, może swatać córki? Najmłodsza jeszcze nie krwawi i nie nosi chusty. Dwie starsze owinięte ciemno. Mijamy się grzecznie przy zwrocie tac i przy szlabanie podziemnego parkingu.
Przejazdem. Prom do Tangeru, autostrada do Lagos.
Ocean pierwszy (Barril)
Wsiadamy do kolejki, która wiezie nad Ocean. Jest wcześnie i gęsto, poziomy krajobraz pachnie wilgocią. Z podziurawionej ziemi pozdrawiają nas wielkimi jak dłoń białymi szczypcami jednorękie kraby. Mała Angielka trzęsie się na dworcu z porannego chłodu. Cały widok zasłania miejscowy wczasowicz z napompowanym flamingiem. Odsłaniają się różowe warstwy muszli,
które nadeszły z nocnym przypływem i schowały się w piasku. Kiedy wracamy wszędzie już jest woda i tłum.
Nad przepaścią (Monchique)
W barze z kurczakami głowa rodziny w kolorowej koszuli udaje, że rzuci się w przepaść. Przepaść jest miejscowym uzdrowiskiem. Kiedy tam dojeżdżamy mogą podać jedynie półtora, najlepszego na świecie, kurczaka. Więcej nie ma: kolejni jedzą samą zupę.
Jak bardzo piri ma być piri-piri, dopytuje właściciel.
Ocean drugi (Monte Clerigo)
Dziewczynka przesypuje piasek, zaraz przyjdzie fala. Rozmyje się jej odbicie na gładkiej powierzchni. Wieczne przesypywanie, wieczny nieodpoczynek, Księżyc w nowiu kiedy chce się skrada. Przypływ.
London Calling (Casais)
Miejscowa parafia – oddalona o dobrych pięć mil od wioski – jej ocalałym mieszkańcom zakupiła dzwon elektroniczny. – Całą noc miał bić – opowiada Antoni – ale na parafialną loterię oddałem jeden weekend u nas, w zamian za to, że wyłączą go w nocy. Dziesięć uderzeń, potem dźwięk Big Bena. Tu sekcja polska serwis światowy BBC – jak przez mgłę, przez uszy.