(Reportaż z podróży)
1.
Wiele dekoracji z filmów Felliniego, jakie jeszcze można napotkać w Cinecitta, jest okazalszych od międzynarodowego portu lotniczego jego imienia. Wszystko skończyło się tu razem z wojną. Na próżno sprzedawczynie luksusowych torebek wypatrują pasażerek samolotów z Jakucji. Jest tu tylko jeden warszawski, ostatni dzisiaj, lotnisko zamyka się wczesnym popołudniem.
Giovanni czeka na stacji benzynowej, tak powiedziała pani w informacji, kiedy spytałem o wypożyczalnię. Musisz przebrnąć przez krzaki, przejść ruchliwą ulicę i wejść do kantorka. Giovanni ma aktówkę i kluczyki, proponuje kawę.
Dostajemy najmniejszy samochód świata, taki, w którym muszę uważać, żeby nie przyciąć sobie głowy. Bok ma pozszywany grubymi taśmami. Va bene – mówi Giovanni, ale odtąd na autostradzie, każdy będzie chciał nas wyprzedzić. Dla zasady.
2.
Urbino dobrze się skrywa w kotlinie. Opowiadam A. o tych tajemnych plemionach, które przetrwały w paśmie Apeninów: o ostatkach Greków, Albańczyków i Chorwatów z czasów sprzed wielkich podróży, sprzed asfaltu i tanich linii. Nie jest trudno się ukryć w takich górach, w których kwitną róże, a drogi ustawicznie zwodzą (nic dziwnego, że gugelmap szaleje). Wtedy nagle pojawia się Urbino.
Z nadnaturalnie wielkimi placami dopasowanymi do katedry i fantazyjnego pałacu, miasteczko wciąż żyje w cieniu dobrego księcia Fryderyka. Miejscowa księgarnia na wystawie umieszcza jego zbeletryzowaną biografię, najlepsze lody noszą jego imię, w sklepie papierniczym można nabyć puzzle z jego wizerunkiem, autorstwa jego przyjaciela Piera della Franceski, którego śladem – zapisanym u Herberta – tutaj przybyliśmy. Mniej tutaj znaczą od księcia bliźniacy: Mazzini oraz Garibaldi. Poza pałacem i wielkością księcia wszystko wydaje się zresztą maleńkie. Ten pałac ogląda się z wielu perspektyw: z okna oratorium, w którym węgorze pływają w rzece Jordan, z łąki przy fortecy na szczycie wzgórza, ze skweru dokładnie pod jego wieżami, które wydają się wycięte z tysiąca jednej nocy.
Znowu Herbert. To jego uznaliśmy za przewodnika po Włoszech, odrzucając wszelkie inne książki, nawet jeśli byłyby nowsze i lepiej napisane. Esej, który prowadzi nas po Umbrii, Marche i Toskanii jest zresztą dedykowany Jarosławowi. Ich dwóch – moja tęsknota za Południem. Herbert pisze więc: ktoś porównał Urbino do wielkiej damy siedzącej na czarnym tronie, okrytej zielonym płaszczem. Owa dama to pałac.
W dzień miasto trochę blednie. Fontanna rozpylająca późnym wieczorem krople magii, okazuje się zdrojem, w którym kąpią się gołębie. Pojedyncze wycieczki – kto dojeżdża do ukrytego Urbino? – zwiedzają pałacowe muzeum.

Pisanie o muzeum okazuje się niebywale trudne. Znowu przyznaję rację Hani Iwaszkiewiczowej, która za niegodne uważała obnażanie własnych uczuć związanych ze sztuką (tutaj). W czasach jednego, jedynego spojrzenia w życiu, relacja z dziełem musiała być inna niż dzisiaj, gdy w smartfonach kolekcjonujemy obrazy i te obejrzane na żywo dokładamy do tych pobranych z sieci. Dokonujemy własnej selekcji tego na, co spoglądamy. Właściwie tworzymy prywatne muzeum tylko dla znajomych, jakbyśmy im chcieli opowiedzieć nie tyle o sztuce, ale o naszym spojrzeniu, naszym oku. O nas, jak zawsze o nas.
Oprócz della Franceski jest w urbińskim pałacu całkiem sporo rzeczy mniej lub bardziej pięknych: „Miasto idealne” – obraz, który dla Dziecka stanie się miarą oceny kolejnych włoskich miejscowości; „Zesłanie Ducha Świętego” utrzymane w szesnastowiecznej scenerii statku kosmicznego; scenki ołtarzowe o cudzie eucharystycznym, na których pobożni obrońcy transsubstancjacji nabożne palą na stosie niewierne dzieci. O dziwo, na dłużej zatrzymuje nas fenomenalna kolekcja talerzy: kruchych arcydzieł zapełnionych scenkami batalistycznymi albo rodzajowymi.
Powoli opuszczamy Urbino. Po drodze z fortecy mijamy lokalną galerię, która krzyczy zakazami fotografowania. W środku krząta się Frida Kahlo a kiedy A. szepce Frida, ta odwraca się i patrzy w naszą stronę. Nie sfotografujemy, nie kupimy, nie opowiemy. Jest upalne popołudnie, kiedy ruszamy z Urbino.
3.
O drodze 73bis usłyszeliśmy już na śniadaniu. Jedziecie pod górę? – spytał właściciel, zięć najlepszego cukiernika z Urbino. Kiedy zajechaliśmy wieczorem pod Arezzo, Andrea dopytywał czy na pewno zjechaliśmy stamtąd. Bowiem siedemdziesiąt trzy bis jest niezwykła: najpierw wcina się w marchijski interior, ozdobiony różami i sklepami oferującymi trufle, potem pracowicie wspina się po paśmie górskim, zakręt za zakrętem, kilometr za kilometrem, aż osiąga się widok na drugą stronę, na rozległą dolinę Tybru, gdzieś – dziesiątki zakrętów – na dole.
Podróż oznacza wybór tego, co możemy zobaczyć. Chciałbym zatrzymywać się w miasteczkach, w opactwach, w punktach widokowych na obrzeżu drogi, ale wiem, że się nie da, że pamięć nie pomieści wszystkiego, nawet jeśli pomaga jej dysk gugla. Plan podróży jest dyktaturą, nie znosi odchyleń od krzywej wyznaczonej na mapie.
4.
Borgo San Sepolcro. Z dala od tumultów historii, wśród cichych pól i łagodnych drzew – pisze mistrz Herbert. Kiedy dojeżdżamy koło szesnastej miasto jest faktycznie ciche i ospałe, upał ścieka po naszych plecach i oczach. Nie znać tu żadnych pretensji do wielkości. Wszyscy, którzy przybyli, robią to dla „Zmartwychwstania” w miejskim muzeum, chociaż ta scena powtarza się w odwiedzanych kościołach i muzeach wiele razy a w samym Sansepolcro (Grobie Pańskim) jest umieszczona w ołtarzu głównym katedry.
Korzystając z frekwencji, w piwnicy muzeum umieszczono galerię lokalnych artystów, z której czym prędzej wybiegliśmy, żeby nie zakłócić swojego wzroku widokiem nagromadzonych tam szkaradzieństw: krajobrazów górskich, miejskich i łąkowych. Wszystko – za wyjątkiem rzeźb – było tam tanie i złe. Zresztą samo miasteczko, które dawno przestało być po prostu borgo, również nie należało do najładniejszych. Nawet smak lodów miał w sobie coś nienaturalnego, zupełnie odmiennego od tych, które pod patronatem księcia przygotowywano w Urbino.
5.

Miasteczka toskańskie najlepiej oglądać w perspektywie pionowej, gdzieś z dołu z odległości, aby podziwiać jak obsiadają wzgórze, ze swoimi wieżami, co najmniej jedną kościelną i jedną zegarową, ze swoimi nierównościami, albo też z lotu ptaka, żeby podziwiać strukturę ich ulic, temperaturę ich dachów i wtopienie w krajobraz winnic i drzew oliwnych. Wszystkie po pewnym czasie wydają się jednym miastem, wciąż nieidealnym, chaotycznym jak San Gimignano na obrazie w ręku swojego patrona.
To właśnie zdarzyło nam się z Anghiari, którego nazwy za nic nie mogliśmy zapamiętać ani przed przyjazdem, ani po wyjeździe. Wiedzieliśmy, że było kocie i że piękna Matka Boska w ulicznej kapliczce została po osiemnastej zamknięta na klucz. Siedzieliśmy w Anghiari niespokojni, jak daleko jeszcze mamy do noclegu, a taki niepokój wzmaga tylko napięcie i nie pozwala dobrze się rozejrzeć. Nie mogliśmy zapamiętać więcej po Urbino i po Sansepolcro. Tak bardzo różniło się to, co widzieliśmy, od tego co dotykało nas na co dzień.