6.
Uczymy się cały czas nowych słów, nieznanych z dotychczasowych podróży, a tutaj stanowiących podstawę topografii. Pieve, czyli fara i podere, czyli gospodarstwo, ale takie położone z dala od innych, lepiej więc brzmiałoby wybudowanie. Porządne, przygotowane na turystów podere powinno być wyposażone w basen z błękitną wodą i odpowiedni widok.
W podere pod Arezzo ptaki śpiewają całą noc: nawet nie sądziłem, że po drugiej zmianie trelów, przychodzi od razu trzecia (a nie ma jeszcze trzeciej).
7.
Na parkingu w Monterchi zagadała do nas przygarbiona staruszka. Nie wiedzieliśmy jak odpowiedzieć. Uśmiechnęliśmy się tylko znikając na górę. A może – pomyślałem – była jedną z tych młodych matek, którą przyjaciel Herberta zauważył w miasteczku (myślałem, że można sobie darować Monterchi) pół wieku temu.
W białym muzeum, do którego schodziło się ze skały miasta, nie było nikogo. Przez otwarte okna wpadał majowy ranek. Światło tak jasne, że prześwietlało zdjęcia. Szukaliśmy dzwonka jak w recepcji, żeby przywołać obsługę albo jakiegoś hałasu świadczącego, że nie jesteśmy sami. Dopiero po paru minutach z kawiarni za oknem nadeszła kobieta w średnim wieku i zasiadła za kasą. Za zasłoną – pokazała – oczekiwał Piero della Francesca, jedyny eksponat.
Wprawdzie obraz „Madonny brzemiennej” nie jest już w kościele, jak za czasów Herberta, ale nadal pozostaje w kulcie. Rzecz niebywała. Ciężarne mają darmowy wstęp do muzeum a pod freskiem stoi kosz na intencje, wypełniony zapisanymi karteczkami. Mąż Lucyny, bardzo dalekiej kuzynki A., którą poznaliśmy w Gdańsku, twierdził, że kościołów nie należy zwiedzać, tylko się w nich modlić. Jak powyższa zasada ma się do muzeum w Monterchi?
Potem okazało się, że mury miasta dobrze chronią je przed napadem barbarzyńców, uliczki oszukiwały nas, zwodziły naokoło, aż na wieży dzwon zaczął wybijać południe. Otworzyli winiarnię i chętnie byśmy pewno zostali cały dzień, rozkoszując się dolce vita, lecz bezlitosny plan podróży kazał nam kierować się do sąsiedniej Umbrii.
8.
Właściwie Franciszka zawdzięczam Zeffirellemu. Franciszka i jasnowłosą Klarę, na tle górskich łąk, które kwitną teraz dokładnie jak na filmie: te same łany maków, żółte pola żarnowca, te same jasne kamienne kościółki, pieve rozrzucone w dolinach, ciemne twarze Ukrzyżowanych z wielkimi cierpiącymi oczyma. Bracie Słońce, Siostro Księżycu – śpiewa w moim mózgu Donovan.
Z daleka Asyż wygląda jak zawieszony w chmurach, lecz teraz już dobrze wiemy, że to przypadłość dziesiątek tutejszych miast i miasteczek. Nic nadzwyczajnego. Gorąc wybielał jeszcze kamienie. W godzinę południa, gdy wszystko wszędzie jest zamknięte, Asyż pozwalał wejść do środka. Wycieczki akurat ruszyły na obiad i zakupy pamiątek.
Poprzednim razem było zupełnie inaczej. Wierzyliśmy bez warunków wstępnych, a Jan Paweł II był ideałem, a nie – jak teraz – patronem miejscowego parkingu. Znaki pojawiały się ni stąd, ni zowąd. Z autorytetów został nam teraz czterdziestoczteroletni Franciszek, nie wiem bardziej czy święty, czy bohater filmowy. Wszystko jedno. Przychodzę do krypty uwierzyć, że świat ma jakiś sens. W sumie ten jeden raz to pielgrzymka, nie podróż.
Ale prawdziwe wyzwanie to wdychanie sacrum. Kiedyś wpadało się w jego opary i oddychało pełną piersią. Sacrum było jednym z głównych obok azotu i tlenu składników powietrza w takim miejscu jak to. Teraz inhalacja wymaga koncentracji: sacrum jest w proporcji gazu szlachetnego. Zakaz fotografowania i używania telefonu ma pomóc w osiągnięciu celu. Delikatne, rozrzedzone, ale wyczuwam je dobrze najpierw u grobu, przy habicie pozszywanym z samych łat, pod mówiącym krzyżem w bazylice Klary.
Dziecko też wciąga. Ma jedynie pretensje, że czcimy bardziej Franciszka, a nie Klarunię. Próbuję mu opowiedzieć żywot, a właściwie scenariusz Zeffirellego, gdy siedzimy w kalabryjskim barze w zagajniku nieopodal parkingu, jedynym zacienionym miejscu w całym rozpalonym umbryjskim mieście.
9.

Wcale nie chodziło o to, że w Città di Castello urodziła się Monica Bellucci. Herbert kierował nas do Perugii, podziwiać umbryjskie malarstwo w tamtejszej galerii narodowej, niestety czasowo zamkniętej. Pozostawała nam więc miejska pinakoteka w Città.
(Miasta włoskie – mówi A. – dzielą się na te, w których jest sklep Benettona i te, w których go nie ma. Tylko te pierwsze są prawdziwymi miastami. Città, wbrew nazwie, nie jest.)
Oto po raz pierwszy umiera święty Sebastian: wzrok widza nie sięga nawet jego ciała, podziwia natomiast kolorowe, obcisłe pantalony jego oprawców jak z najnowszej kolekcji (uwaga o Benettonie nie była więc całkiem pozbawiona związku). Oto po raz drugi umiera święty Sebastian (do złudzenia przypomina piękną młodą dziewczynę): bohaterem obrazu jest postać łucznika, który zadaje męczeństwo. Oto Zeus przebrany w łabędzia z furią gwałci Ledę. Aż patrząc, słyszysz furkot skrzydeł. Aniołowie w kręgach układają się w chóry.
Nie jesteśmy znawcami sztuki, jesteśmy połykaczami wrażeń. Na rowerze ucieka przed nami pani z muzeum katedralnego, dopiero wybiła szósta a już jej nie ma.
10.
Trzeciego dnia żar w Arezzo. Choć Andrea opowiadał, że leży na górze, gdzież mu tam do przewyższeń Urbino. Tutaj doceniono za to linie krzywe: rynek jest pochyły. Nie sposób na nim pobyć dłużej niż kilka minut. Słońce ogromną kulą zawisło nad duomo.
Zadzieramy głowy w kościele Franciszka, oglądając freski della Franceski. Jak on mógł, dopytuję o Herberta, zobaczyć je tak dokładnie, choć tak wysoko? W pewnym momencie piękno też przestaje być już przyswajalne.
Kłócimy się o zamek po drodze, o to, że byłby pięknym obrazkiem na insta. Ale nikt już nie ma ochoty na nowe doznania po pozbawionym cienia Castiglion Fiorentino, którego wąskie ulice zostały podzielone na frakcje pod średniowiecznymi chorągwiami. W wymarłym popołudniowym mieście jakieś dzieci wracają ze szkoły, ale nikt nie potrafi sprawdzić skąd.

Ratuje nas Luca Signorelli w Cortonie. Miasto opanowali Francuzi, Niemcy i Amerykanie. Do wnętrza murów prowadzi nas dudek. W muzeum Pan Bóg obserwuje ludzkość Okiem, które umieścił w Pępku swego syna.
Moglibyśmy właściwie rozpocząć całkiem nową opowieść o Etruskach i ich zapomnieniu, ale nie mamy siły na kolejną mitologię (pani w etruskim muzeum odradza zwiedzanie). Siedzimy w uliczce, w której wreszcie opada zmęczenie dniem. Kelner podśmiewa się z jankesów zamawiających sałatę. Nigdy nie dowiemy się dokąd prowadzą ciemne schodki w bocznych uliczkach i musimy z tym żyć. Podróż jest przecież sztuką wyboru.