
Nazywam się Bardzo Nie.
Obudziłem się pewnego ranka i odkryłem, że zapisywanie dni przestało być konieczne. Oswoiłem myśl o swojej przypadkowości i o tym, że z ponad stu miliardów ludzi (wliczając nieżywych) nie okazałem się wyjątkowy. Teraz każde zdanie, które powstaje pod moimi palcami, rodzi się z wielkim trudem, świadome, że zwiększa tylko niepotrzebnie nadmiar słów.
*
– Podoba ci się? – spytałem A., kiedy dojechaliśmy na pokrytą rzepakiem nizinę nad chłodnym morzem. – Nie – odpowiedziała szczerze, bo staramy się być z sobą szczerzy.
*
Wszystko działo się już kiedyś. Kiedyś na plaży w Sztutowie grzebałem w piasku. Kiedyś czekałem na prom na prawym brzegu Wisły. Kiedyś miałem wsiąść w autobus, który ze Świbna jechał pod żurawie stoczni i trzy krzyże. Nie dzieje się nic nowego: nic, co warto zapisać.
*
Pan Bóg mieści się w was, tak jak ten kościół mieści się w waszym oczku – powiedział ksiądz na pierwszej komunii. Długo rozgryzałem to porównanie. Gotyk obrastał moje spojówki.
*
Strasznie dużo rzeczy zmarnowałem przez te kilka dni, przez te czterdzieści parę lat. Benzyna była o dziesięć groszy droższa, kiedy wracaliśmy. Może rachunki są warte odnotowywania. Reszta nie.
Nazywam się Bardzo Nie.