
Henry Roth, Nazwij to snem, Książkowe Klimaty, 2022, tłum. Wacław Niepokólczycki:
Czy na pewno wypada czytać w wojnę książki? Czy proza nie jest bezpiecznym substytutem dawnej rzeczywistości? Przez cały miesiąc ledwo, ledwo udało mi się udźwignąć tylko Rotha. Przestałem kupować książki: opowiem o tym kiedy indziej.
Schodzą z pokładu na Ellis Island: migranci wszystkich epok zawsze są podobni. Żydowski chłopiec i żydowska matka, sprawdzam na mapie, gdzieś z Ukrainy. Czeka na nich mrukliwy mężczyzna i monstrualne miasto, które mówi w obcym języku. W gruncie rzeczy nigdy nie porzucą swojej dalekiej ojczyzny: wszystko, co tam się wydarzyło, nadal pulsuje w Nowym Jorku.
Oglądamy świat z perspektywy dziecka w typie proustowskiego maminsynka. Lecz to, co jest – przez pierwsze części – dość prostą linią melodyczną prozy, w ostatniej zamienia się w prawdziwą literacką symfonię, taką z partiami smyczków, z partiami dętych i głosem Boga dochodzącym z kotłów. Jest końcówka ekstatyczna, a ostatnie wersy „Nazwij to snem” czyta się jak natchnioną księgę, być może w ten sam sposób, w jaki Dawid odczytywał w chederze proroka Izajasza.
Jest wreszcie „Nazwij to snem” tajemną księgą mojego dzieciństwa: w starym wydaniu poszukiwałem, nieco starszy od Dawida, najbardziej cielesnych fragmentów. Rozpoznaję je od razu, zakodowane we mnie uniesienia sprzed trzydziestu laty.