
Wincenty Burek, Jarosław Iwaszkiewicz, Sandomierz nas połączył. Korespondencja z lat 1945-1963, wyd. Klub Skotnica 1995:
Okręgi Dunbara. Ileś już tych tomów korespondencji Jarosława zdołałem przeczytać, więc śmiało mogę stwierdzić – biorąc pod uwagę częstotliwość, poruszane tematy i ton listów – że jeśli Wincenty Burek zaliczał się do przyjaciół Iwaszkiewicza, to raczej do kategorii friends niż do okręgów pięciu czy piętnastu najbliższych. Wydaje się zresztą, że Jarosław akurat dość hojnie szasta słowem „przyjaciel”, opisując w ten sposób zarówno swoich kochanków, jak i swojego sandomierskiego korespondenta, mimo że wyczuwa się wyraźny między nimi dystans. To zupełnie coś innego niż listy do Hertza, Lisowskiego czy Jeleńskiego – tamte wszystkie są podszyte jakąś większą czułością. Stopień otwartości Jarosława czy też bliskości z nim najłatwiej mierzyć wtajemniczeniem korespondenta w osobiste dramaty miłosne. Tu raczej pojawiają się rytualne narzekania na zdrowie swoje i bliskich, ale żadnego odsłaniania: kryzysów, rozwodów, romansów.
Zupełnie zresztą inna jest to relacja na poziomie tego, czego oczekują od siebie korespondenci. Nie ma tu modelu hołubienia i schlebiania, tak charakterystycznego dla listów Jarosława kierowanych do swoich przyjaciół (bez wnikania w definicyjne zawiłości). Jarosław w gruncie rzeczy oczekuje organizacji pobytu w Sandomierzu, podczas gdy Burek co i rusz zabiega o protekcję dla swoich bądź cudzych dzieci, tudzież inne konkretne przysługi. Więź opiera się więc na obopólnych interesach. Nie ma pomiędzy korespondentami jakiegoś szczególnego zaufania, są, w sumie, grzecznościowe formułki.
W pewnym momencie następuje kryzys w korespondencji. Bardzo wyraźnie go widać: adresaci sobie nie odpowiadają, w listach pojawiają się pytania o przyczynę, jakiś cień wyrzutów z przeszłości. Od tej pory korespondencja słabnie, listy skracają się do kilku linijek, więcej w nich kurtuazji, niż stabilnej relacji (por. tutaj). Korespondencja powstała po 1963 roku [w którym to Burek przenosi się do Warszawy] – pisze redaktor, a prywatnie syn Wincentego – ma charakter odmienny; słabnie nie tylko jej częstotliwość (…), ale również objętość i temperatura (s. 9). Nie upatrywałbym w tym, jak redaktor, wpływu genius loci Sandomierza, lecz raczej naturalny bieg rzeczy, gdy wyczerpały się korzyści jakie dawały im obu wzajemne stosunki (nocleg w domu księdza emeryta, przyjęcie na studia).
Zadziwiające w tym tomie jest coś innego. „Sandomierz nas połączył” – zresztą tytuł brzmi jak pierwszorzędne wydawnictwo pamiątkowe regionalistów – jest pierwszym książkowym wydaniem korespondencji Jarosława, na długo przed renesansem zapoczątkowanym publikacjami listów do Hani i dzienników. Jarosław przebywa jeszcze w literackim czyśćcu – wydaje go nieznane szerzej wydawnictwo (podobnie będzie z korespondencją z Józiem Rajnfeldem wydaną dwa lata później). Powszechnie kojarzy się z kolaboracją. Zresztą mam piętnaście lat i niewiele mnie to obchodzi, w siódmej klasie byłem na szkolnej wycieczce w Sandomierzu.