
Poetów było na pęczki. Do wyboru, do koloru. Pisali o paleniu jointów, pisali o wymarłych łemkowskich wsiach. Niektórzy swoje prawdy wykrzykiwali, inni z podmiotu lirycznego czynili ironistę. Pisać to znaczy z czegoś indywidualnego uczynić coś uniwersalnego. Można owszem publicystycznie, można zanurzyć się w odmętach siebie i nigdy nie wypłynąć, wreszcie można odciąć się od przedtem, twierdząc, że się teraz zaczyna nową epokę.
Wśród tylu różnych głosów, ten jeden pojawia się nagle i olśniewa. Jest jak dotknięcie, ukłucie, zastrzyk z geniuszu. Wiesz już, że to jest wieczne jak Nasi Wielcy Przodkowie, słyszysz w tym głos. Ten sam głos, który cię zachwycił za pierwszym razem, kiedy – wpół rozumiejąc – odczytałeś „Marinę” starego konserwatysty Eliota.
Po tygodniu zasiadasz wieczorem i zamiast pakować się, potrzebujesz wziąć do ręki tomik, i raz jeszcze – który? piąty, szósty? – powtarzać: jest światło współczujących LED-ów.
1 Comment