
„Ogród” jest prozą wilgotną. Każde z opowiadań zawiera w sobie wodę: ukryte studnie, zarośnięte stawy, jeziora, wymykające się piskorze. Samo czytanie przypomina mozolną wędrówkę po bagnach – a po bagnach, dzięki J. i M., chodzimy sporo. Rozsuwanie szuwarów języka, zagęszczenie słów, znaków, przeciekanie narracji, plum, plum, krople spadają na strony. Idę przez jeszcze senny Ogród Saski, żołnierze przy grobie prowadzą ożywiony dialog.
Jest w tych opowiadaniach coś archaicznego. Większość z nich mówi o spełnionym bądź niespełnionym oczekiwaniu na dziecko. Wokół ciąży, macierzyństwa i kobiecości układają się fabuły. Wszystko oplata niesamowitość: tajemnicze obrzędy jak wróżeganie (których stylizowany na etnograficzny opis byłych etnografów przyprawia o gęsią skórkę), niespodziewane pojawienia się owadów czy jaszczurek (istot należących do sfery akwarycznej). Dodaj do tego wilgoć, a otrzymujesz historię na wpół mityczną. To dlatego wertuję strony internetu, by odnaleźć wizerunki najpierwszej z bogiń wypełniającej kobiece łona i dającej obfitość ryb. Europejscy muzealnicy nazywali ją z wyższością Wenus, dodając skąd. Ale ona jest starsza niż Wenus. To dla niej hołdem jest „Ogród”.
W piątkowy wieczór na stacji metra ktoś nad uchem krzyknął mi Tytuł książki! Odwróciłem się, obok stał rudobrody zniszczony mężczyzna: jakieś podrzędne bóstwo chtoniczne.
(tłum. Anna Wołcyrz)
1 Comment