
I
Napis z kronik niejakiego Fukowa: 37. dzień pandemii (metro Wilanowska).
Blisko było ostatniego gościnnego mieszkania w tej okolicy, kiedyś dobrze znanej, które dzisiaj akurat stało puste. Wystarczyło dwa przystanki i przejść przez bazar. Albo do dominikanów (chyba nie chcę wracać do kościołów na żywo) w drugą stronę, dzień po wianuszkach. Albo tam, gdzie kiedyś mieszkałem, rysowałem swoje własne mapy – budowali galerię Mokotów i dzieci w czerwcu, to jest w czasie sesji, miały festyn na dzień dziecka. Zamykałem okno. Historia stosunków międzynarodowych (nauka, która nikogo nie nauczyła w tym obłędnym kraju: obrazić się na Stany, skłócić z Unią, wystawić do wiatru Czechy, marzyć o tureckiej dyktaturze i węgierskim wodzu. Jacy małostkowi i zadufani ci Polacy – myślą pewno wszędzie i mają rację).
Czerwcowy wieczór. Trzy wina na czworo. Lekko spóźnione obchodzimy urodziny z października. Kelnerka mówi głosem mojej kuzynki. Jest ciepło jak tylko potrafi być w czerwcowe białe wieczory, więc nawet gdy zrywa się deszcz, nie zauważamy tego, siedząc razem. Jeśli się zastanowić, to to, że siedzimy we czwórkę to największa zaleta bycia urzędnikiem w tym odrealnionym kraju.
Z rąk, nóg i pleców w metrze wyłaniają się teraz rośliny, wielozębne potwory i mandale szczęścia. Czyżby ostateczny triumf lata?
II
Nawet wobec braku pitai i marakui wolałem tamtą halę z czasów zarazy. Tęskniłem do niej, czekałem obmyślając, co się na niej zdarzy. Szybki był wieczór i mleczne światło żarówek rozlewało się po nas. To był sezon kupowania śledzi i strajków na południowych morzach.
Sprzedawca: Pieska pani ma?
Kobieta: Etam, pieska.
Mężczyzna: Dziad w domu wystarczy.
Sprzedawca: Tak, ja też znam swoje miejsce.
Pójdziemy gdzieś po południu, podpytuję. Ale punktualnie o piętnastej spada pół nieba wody i wiatr goni jabłonie po balkonie.
III
Tłumy pątników zaczynały się przy Agrykoli. Ponieważ nie zwiodły nas pawie i wiewiórki, zajęliśmy miejsce wcześniej. Podekscytowani jakbyśmy mieli ujrzeć święty obraz albo cudowną relikwię. Nadjeżdżały wozy transmisyjne, dzieci niecierpliwiły się. A to był kwiat, śmierdział zdechłym psem na poboczu. Było w nim jednak coś hipnotyzującego, bardziej nawet niż w pitajach i marakujach: dalekie podróże, inne światy. Wyjątkowość: wszyscy potrzebujemy wyjątkowości.
Poniedziałek w biurze spędziłem – nad transmisją – przyglądając się mu, jak przekwita. Kolejka pielgrzymów nie ustawała od rana. Każdy czuł się tym jedynym, który pojął. Choć nic nie pojęliśmy.