
Kolejnej zasady dotyczącej lektur (poprzednia dotyczyła niepisania po książkach) nie należy łamać. Czytaj po kolei – nie oznacza jedynie: nie sprawdzaj kto zabił (tu tomy dzienników i biografie stanowią wyjątek, nie zapewniając szczęśliwego zakończenia), ale również: czytaj posłowia we właściwym czasie. Nie tak jak ja: najpierw.
Gdyby nie posłowie, trochę czasu zajęłoby mi odkrycie, że konfabuluje. Zmyśla historie, przypisuje sobie spotkania, których nie odbył i urojone znajomości, koloryzuje. Nawet owe słynne, przypominające ostrygi, paveliciowe oczy w koszu, jak podkreśla autor posłowia, nie znajdują potwierdzenia u żadnego historyka i innego dziennikarza.
Kłamie? Aż chce się zapisać jednoznaczny wniosek. Ale zaraz przypominają się niejednoznaczne przygody Kapuścińskiego czy Hugo Badera. Podział na non-fiction i fiction jest przecież rzeczą jedynie umowną. Nie ufajcie reportażystom, kiedy piszą zbyt pięknie. Zwłaszcza, że Malaparte cały jest ze zmyślenia, poczynając od nazwiska. Sam jest literaturą. Gatunkowo „Kaputt” zbliża się do opowiastek barona Münchhausena.
Niestety Malaparte jest nie tylko literaturą. Dzięki posłowiu dowiadujemy się, że ów rzekomy arystokrata jest – w gruncie rzeczy- oślizgłym miłośnikiem totalitarnych reżimów. Będąc z przekonania faszystą, wysyła wiernopoddańcze podziękowania Hansowi Frankowi (pisze Borejsza w posłowiu), opowiada o wielkości Związku Radzieckiego, by umrzeć jako maoistyczny neofita. Tak jakby podniecała go władza i krew (o krwi opowiada właśnie ostatni rozdział – neapolitańska perełka).
Jest coś w tym głęboko – ale tak głęboko, że czytelnika wstrząsa – niemoralnego, w tym obserwowaniu z boku zbrodni. To już nie jest gapiostwo, to – tak to odczuwam – bierny współudział, tam w Jassach albo na Ukrainie. Jest Malaparte – przyjaciel arystokratów, którzy urządzają przemiłe wieczorki w cieniu płonących miast – postacią odrażającą. Jak można – pytamy siebie dzisiaj – przejść od polowania na ludzi do żarcików, anegdotek i opowiastek znad brzegów Wannsee (tak, tego Wannsee). Całkiem przypadkiem temu miłośnikowi „Almanachu Gotajskiego” o nazbyt plebejskim nazwisku (Sucker, zanim stworzył sam siebie, to jest Malapartego) udaje się sportretować międzynarodówkę próżnych dam i kawalerów. To dlatego w epoce obozów zagłady, masowych egzekucji i rozstrzelanych dziewczyn z Jassów, najbardziej uderza zdanie: istotnie, życie członków rodziny cesarskiej [Hohenzollernów] nie było zbyt łatwe (s. 342). To dla nich ów snob ma pokłady współczucia, prawdziwe tragedie są tylko dykteryjką przy kolacji (jak wspomniane paveliciowe oczy).
„Kaputt”, to akurat odkrywam bez posłowia, jest naśladowaniem Prousta. W istocie pytania o to, co jest fikcją, a co reporterskim zapisem, są nie na miejscu. Malaparte wszystko podporządkowuje prawidłom „W poszukiwaniu straconego czasu”. To opowieść o mijających balach i odchodzących w przeszłość arystokratach, którym tak zazdrości nazwisk i tytułów (ileż czasu poświęca rozważaniom o rzymskich rodach!), jest właściwą fabułą: wojna to tło. A że wśród uczestników przyjęć są ludobójcy, cóż, taka epoka.
Ale i narrator Malapartego-Prousta ma swoich naśladowców. Ten hedonizm, ta obojętność w obliczu zbrodni, przecież, przecież, to Maximilian Aue jedzie na Ukrainę.
(tłum. Barbara Sieroszewska, Joanna Ugniewska)