Joan Didion, Dryfując do Betlejem

Okładka pierwszego wydania książki Joan Didion, 1968, źródło: https://1960sdaysofrage.wordpress.com

W tym bardzo estetycznie wydanym przez wydawnictwo Cyranka zbiorku mieszczą się dwa rodzaje tekstów i żadne z nich, moim skromnym zdaniem, nie są – jak zapowiada okładka – esejami. Reportaże i fragmenty autobiograficzne zasługują na odrębne notatki, bo czyta się je zupełnie inaczej: pierwsze z lekką irytacją, drugie – z fascynacją trafnością obserwacji (jest to wprawdzie obserwacja autobiograficzna, ale oczywiście biorę niektóre spostrzeżenia do siebie).

Ja cały czas, przypomnę, szukam czegoś, co byłoby powodem do zachwytu.

Pisanie o raju, prawdziwym czy sfabrykowanym, nie leży w moim usposobieniu ani trochę (s. 240) – w swoich reportażach Joan Didion jawi się jako sceptyczna konserwatystka. Przypomina nieco amerykański tom Oriany Fallaci (tutaj), ale chyba jest jeszcze bardziej w kontrze do tego, co się dzieje z latami sześćdziesiątymi. Trochę mnie to wkurza, że tak lekceważąco ośmiela się pisać o swojej imienniczce Baez, przedstawiając ją mniej więcej tak jak dzisiejsze plotkarskie strony opowiadają o gwiazdkach instagrama. Nie przyjmuję do wiadomości głupiutkiej Joan Baez, bo dobrze pamiętam jej bohaterstwo w Sarajewie ponad ćwierć wieku później. Poza tym sam jestem sceptyczny. Jestem sceptyczny również wobec sceptycyzmu Joan Didion, choć dobrze wiem, że jej sceptycyzm był zdrowy na owe czasy. I gdyby go było w społeczeństwie więcej, historie Mansona i Jima Jonesa (z podobnych kalifornijskich dolin) nie mogłyby się wydarzyć. Nie dać się unieść idealistycznym wizjom – prawdziwa sztuka!

Odnajduję w starym „New Yorkerze” potwierdzenie swoich intuicji: Didion (…) w wyborach 1964 głosowała na Barry’ego Goldwatera. Uwielbiała go. Nie było więc żadną niespodzianką, że Haight-Ashbury [z tytułowego reportażu – przyp. Dz.U.] uzna za odrażające. Jej wydawcy w „Post” doskonale wiedzieli jak zareaguje: zanim dostarczyła tekst, zaprojektowali do niego okładkę. Przemiana Didion jako pisarki nie oznaczała nawrócenia na kontrkulturę czy Nową Lewicę. Ona rzeczywiście nienawidziła hipisów, których wiązała z takimi postaciami jak Charles Manson. Czarne Pantery i radykalni studenci byli dla niej równocześnie niedorzeczni i przerażający. Podobnie jako niedorzecznego traktowała Jima Morrisona (Louis Menand, „Out of Bethlehem. The radicalization of Joan Didion”, „The New Yorker”, sierpień 2015).

Zabawne: dzisiejsza odpowiedniczka Joan Didion pracowałaby dla telewizji Fox i jako zwolenniczka Donalda Trumpa pisałaby o ruchu Black Lives Matter.

Dwa spośród autobiograficznych fragmentów Didion są dla mnie szczególnie ważne: O prowadzeniu notatnika i O szacunku do siebie samej. Coś zwykle jest dla mnie szczególnie ważne, gdy potrafię odnaleźć siebie w cudzych słowach.

Po pierwsze potrzeba pisania. Po co właściwie prowadzę zeszyt z zapiskami? – pyta, dopowiadając za chwilę: impuls notowania jest osobliwie natrętny, nie do pojęcia dla tych, którym się on nie udziela, przydatny tylko w rzadkich razach, tylko po fakcie, tak jak każde natręctwo, które próbuje siebie uzasadnić. (…) Ci, którzy prowadzą osobiste notatniki, to całkiem odmienny gatunek, samotni i z uporem urządzający rzeczywistość po swojemu, niespokojni malkontenci, dzieci najwyraźniej przy narodzinach dotknięte jakimś przeczuciem czy stratą (s. 170-171).

Natręctwo. Nigdy w ten sposób nie określiłem tego co robię w kolejnych zeszytach, pierwszym, gdy miałem dziesięć lat, w kolejnych notatnikach kolejnych rozbitych komórek, na kolejnych elektronicznych ekranach. O ile łatwiej byłoby mi tłumaczyć się A., gdybym lata temu powiedział to wprost. Nie ma tu żadnego sekretu, po prostu n a t r ę c t w o, nie palę, nie strzelam do uciekających ludzików, notuję, niespokojny malkontent. Gorzej jeszcze, notuję nad notatkami, wciąż niepewny czy pisanie czemukolwiek służy. Bo na pewno nie zapamiętywaniu: ten mit rozbraja Didion kilka stron dalej: tak mi się to przedstawiało – ale tylko wtedy, kiedy zapisywałem. Sprawdzam to, czytając stare notatki. Pamiętam inne filmy niż te, o których pisałem z zachwytem.

(Co zrobisz jak odłączą internet? – dopytuje A. – Nic, dalej będę pisał, bo to n a t r ę c t w o – odpowiadam nauczywszy się wygodnej wymówki od Didion).

Myśli o szacunku do siebie samego, z kolejnego rozdziału „Dryfując…”, bardzo za to przypominają messendżerowe dialogi z J. Właściwie tylko lenistwo i rozładowany telefon uniemożliwiają mi włączenie tych stron w tamtą korespondencję. Niewinność kończy się z chwilą, gdy człowiek zostaje odarty ze złudzenia, że lubi siebie (s. 182): strasznie to przykre, ale nie pamiętam, kiedy byłem niewinny.

(tłum. Mikołaj Denderski)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s