(Oriana Fallaci, lata 50., archiwum wyd. Rizzoli, źródło: tumblr.com; ten portret – wcześniejszy o jakieś dziesięć lat od amerykańskich reportaży – jest zupełnie inny od ikon Oriany Fallaci.)
„Podróż po Ameryce” ujawnia te cechy pisarstwa Fallaci, które przezierają w listach, a w pełni wybuchają w filipikach pisanych po jedenastym września. Skłonność do przesady oraz – do niepopartych faktami – uogólnień. To, co można cenić u pisarki, u autorki reportaży jest niesamowicie irytujące.
Najpierw opowieść o piekle, które nazywa się Nowy Jork. To miasto jest pełne pułapek, zasadzek. Zaczynam się bać. Żeby przezwyciężyć strach, zamówiłam listownie rewolwer (s. 39). Ameryka jest dziwna i nieznana, wokół tego obrazu Oriana buduje swoją relację. Nie ma żadnego sprawdzania faktów, dzisiaj już nikt nie udowodni, co zdarzyło się naprawdę. Przecież – jak wyznaje w listach – ważniejsza dla niej jest literatura.
Wszyscy muzułmanie to terroryści – będzie przekonywała po latach: w sześćdziesiątym szóstym roku najbardziej bezlitosną, nieubłaganą, niezniszczalną dyktaturą na świecie (s. 239) są teenagers (samo słowo jest neologizmem, to się udaje reporterce: chwyta moment powstania nowego pojęcia). Reportaż o nastolatkach napisany dla włoskiego czytelnika roi się od wielkich kwantyfikatorów, Fallaci nabiera pewności, Fallaci stwierdza. Przy czym wydaje się to tak niewiarygodne, że aż śmieszy dzisiejszego czytelnika.
(W przeciwieństwie do nastolatka, dla pilota od telewizora nie ma jeszcze odpowiedniego słowa. Fallaci musi opisać czytelnikowi, co to za dziwne urządzenie).
„Podróż po Ameryce” udowadnia okrucieństwo kultury popularnej. Czytając fragmenty reportaży o ówczesnych gwiazdach, co rusz muszę sięgać do Wikipedii. Oczywiście nikt nie zapomniał o Elizabeth Taylor albo Sofii Loren, ale kimże są Abbe Lane i Eddie Fisher?
1 Comment