
Poniedziałek. Biało
Podążaliśmy za pługiem: w białych bruzdach migotał pomarańczowo – tu jesteśmy. Z Bielan na Żoliborz powolutku. Nie wiesz, czy pada z nieba, czy z ziemi.
Wtorek. Mroźno
Poranki są mroźne. Żyję w czasie przeszłym przypuszczającym. Powinienem o nim napisać, ale zamiast obsesyjnie uczę się portugalskiego.
Środa. Czarno
Pora na media. Mem z czarną Polską. Tu miał być fajny kraj – jakie to jest smutne patrzeć jak się kurczy, jak się zapada, jak wraca do tej swojej zwyczajnej, nieszczęśliwej formy.
Czwartek. Pusto
Martwa hala. Jedynie świeci się u Greka i w wołowinie obok. Od mrozu albo od braku dostać można stygmatów. Espresso jest tylko wspomnieniem cappuccino.
Piątek. Brzydko
Śnieg zbrzydł. Codziennie jeździliśmy sankami po coraz cieńszej bieli, pomiędzy godziną, w której na osiedlach parkują kurierzy a godziną, w której wysypują się panie z sanepidu.
Sobota. Jasno
Na tę jedną chwilę zrobiło się błękitnie. Jakieś zaburzenie w zachmurzeniu. Wszystko co zapisujesz, zapomnisz, nawet ten promień słońca w połowie lutego.