
I
„Historie z ojczyzny” zaczynają się od krótkiego zbioru esejów. Ta bolesna ojczyzna Tunç przypomina moją. Ten sam klimat autorytaryzmu: my dopiero na ścieżce, oni już u celu, wypełnionego frazesami o wyjątkowości i wielkości własnego narodu.
To w czym jesteśmy najlepsi, to zachowywanie się tak, jakby prócz nas nie było na świecie innych państw (…) Godna podziwu jest łatwość, z jaką potrafimy oszukiwać samych siebie (s. 10).
Nic złego nigdy nie zrobiliśmy, możemy udowodnić to nawet przed sądem (Reduta Dobrego Imienia – jakże ona się wpisuje, nawet nazwą, w tureckie klimaty).
II
Tematy, do których ciągle wracam: prowincja, ojczyzna, miasto. Cały ten dziennik (?) w gruncie rzeczy okazuje się dziennikiem wyrastania z prowincji, najpierw idealizowanej, gdy się z niej odjeżdża: krajobrazów, ludzi, przeszłości, potem uświadamianej. Obierasz sobie za patrona Czechowicza, który tak samo idealizował, a potem się rozczarowywał. Bo prowincja w tobie siedzi, ten twój konserwatyzm (kiedy czytasz te wczesne notatki sprzed piętnastu lat sam się wstydzisz), niechęć do zmiany, twój nieuleczalny smutek – to jej wina, prowincji. Podobnie w „Historiach…”
Niby zachodni, a w rzeczywistości konserwatywni. Niby miastowi, a w rzeczywistości małomiasteczkowi. A właściwie ani zachodni, ani konserwatywni, ani miastowi, ani małomiasteczkowi (s. 221).
III
Małe pamięci Ayfer Tunç. Te opowiastki nie są sztuczkami z puentą, ale raczej przetworzonymi drobnymi wspomnieniami z prowincji, której już nie ma albo jest w innej postaci. Coś pomiędzy Combray a duchologią.
Obcowanie z czasem, pamięcią i stratą – powtarzam za manifestem stambulskiego fotografa – a w przypadku tej „prowincjonalnej” prozy obcowanie z miejscem.
(tłum. Agnieszka Erdogan)
1 Comment