
I.
Gdyby na Sycylii kultura nie była, mniej czy bardziej świadomie, oszustwem, gdyby nie była instrumentem w ręku baronowskiej władzy, czyli fikcją (s. 134).
Jest wiele miejsc o wiele bardziej oczywistych od Sycylii, którą – jak zapisałem będąc na niej po raz pierwszy – porasta gęsta makia znaczeń (o mojej Sycylii: tutaj). Śmierć, religia, barok i arystokracja – wynotowałem przy innej z sycylijskich lektur. Równie dobrze zestaw tematów pasowałby do powieści Sciascii, kunsztownie wydanej przez wydawnictwo „Próby”.
O nieoczywistości Wyspy świadczyć może już sama opisywana historia, która – wbrew pozorom – nie jest wytworem literackiej fantazji. Pod koniec XVIII wieku pochodzący z Malty mnich fałszuje arabskie kodeksy rzekomo mające m.in. opisywać roszczenia sycylijskich arystokratów do swoich przywilejów. Jego wyczyn wpisuje się w panujące wśród palermitańskiej śmietanki towarzyskiej lęki związane ze ścinaniem królów za morzem i upadkiem znaczenia markizów, baronów i diuków. Agonia tego świata będzie jeszcze długa – sto lat później w Donnafugacie nadal będziemy oglądali ów koniec. Epilogiem – muszę to wtrącić, zawsze to wtrącam – są domofony w kamieniczkach Noto, na których obok nazwisk widnieją tytulatury.
II.
To jedno oszustwo. Historia nie istnieje. Istnieją może pokolenia liści, które opadały z tego drzewa każdej kolejnej jesieni? Istnieje drzewo, istnieją jego nowe liście, potem one też znikną, a w pewnej chwili zniknie także drzewo, zmieni się w dym, w popiół. Historia liści, historia drzewa. Bzdury! (s. 62)
Zdania, które Sciascia wkłada w usta owego fałszerza bardziej niż do czasów oświecenia pasują do dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. To, co opisuje mnich nie jest jego czystym wymysłem: jego historia Sycylii odpowiada na zapotrzebowanie reformatorskiego wicekróla, który sowicie nagradza jej odpowiedni kształt, a także służy szantażowaniu arystokratów zawsze chętnych, by – za nie całkiem drobną sumę – swoich przodków odnaleźć wśród tych, którym Roger przyznaje najlepsze kąski. Vella, świadomy mechanizmów pamięci, wie, że można nią kupczyć i zmieniać na zawołanie.
W tych czasach Giuseppe Vella byłby – dajmy na to – Cenckiewiczem i dostawałby porządne państwowe dotacje, żeby udowodnić, że Wałęsa był całe życie agentem a brygada świętokrzyska nie współpracowała z nazistami. Każde pokolenie ma w końcu własne potrzeby w sferze pisania historii. Niewykluczone, że dzisiejszy Vella otrzymałby z wdzięczności własny Instytut, tak jak tamtemu podarowano katedrę arabistyki na palermitańskiej uczelni. Jakby to brzmiało? Instytut Dziedzictwa Myśli Arabskiej im. króla Rogera? (a może – czemu by nie uczcić sponsora? – im. Domenica Caracciolo. Albo i obu na raz).
III.
Kiedy uświadamiam sobie, że znowu na Wyspie szukam Polski zamiast dostrzec Wyspę, wracam do myśli, że los Velli wcale nie był losem historyka i wcale nie o tym opowiada Sciascia. „Rada egipska” to opowieść o narodzinach literatury – o tym jak czyjaś fantazja staje się fantazją zbiorową. W jaki sposób oczarowują nas wyobrażone rzeczywistości, których potrzebujemy do życia. Przecież ja też coraz gorzej pamiętam Wyspę z podróży – coraz częściej za to wymyślam ją sobie: kolejne miejsce, żeby stąd uciec.
(tłum. Halina Kralowa)
1 Comment