
1.
Czy opowiedzieć ci do snu o największej katastrofie lotniczej świata? – szepczę do ucha A.
2.
Podczas gdy podobno pobożni Polacy zastanawiali się nad: a) zagrożeniem jakie stwarza bycie w pojedynkę (kolejną ideologię ogłosił pan Jędraszewski); b) końcem świata i ostatecznym swoim triumfem (wersja zaawansowana tylko dla wybranych), na wyspie Lesbos spłonął obóz uchodźców. Jego istnienie w ogóle było wstydem, podobnie jak umowy podpisane z Turcją i zostawianie na śmierć ludzi na morzu. (Przypominam sobie Mikołajewskiego, a może „Fuocoamare”, o tym jak tonąc jak talizman w ustach trzymali krzyżyki. Nikt nam nie zapowiadał krzyża na morzu, jedynie na niebie).
Więc Moria spłonęła. I nikt z tych złotych panów nie zająknął się nawet, nikt nie zaczął wołać, że świat się kończy. Wyznajemy religię rzeczy nieistotnych, odrzucając wyabstrahowaną miłość. Uciekinierów z Morii przyjmą Niemcy. To Niemcy będą zbawieni – pisałem już kiedyś.
3.
Zdaniem proroka ten wieczór był ostatni. Jedliśmy ostatnie gofry. Zmrok już zapadł. Jurta to znaczy pępek świata.
Nie doszedł do skutku. W kolejne dni podczytuję proroka, utracił pewność siebie: Są intensyfikujące się znaki na Niebie. Widzą je zasadniczo chyba tylko wybrani, ale i chyba wszyscy mogą inne rzeczy po części. Widzą też dzieci, jako bardziej czyste na przykład Anioła na niebie, może tylko z chmur, ale dorosły tak samo nie widział jak zrozumiałem. Trzeba w YT wpisać „ San Francisko, red sky”.
4.
Kolejne przypisy do podróży do Portugalii:
W wydanym w 1985 roku przewodniku Romana Dobrzyńskiego (z czarnej, eleganckiej serii „Wiedzy Powszechnej”) rozdział o Algarve zajmuje jedenaście stron. To książka napisana w staroświecki sposób, opisująca przeżycia podróżnego w kolejnych odwiedzonych miejscach. W czasach, kiedy ludowe państwo niechętnie wydawało paszporty, przewodnik zastępował samą podróż. Dobrzyński robił piękne zdjęcia, często w duchu zbliżone do fotografii Pastora (czy wiedział o nich?)
Algarve przypomina bardziej Afrykę niż Europę – stwierdza na wstępie autor. Staje się więc jego podróż podróżą nieco egzotyczną, może nawet wyprawą. Typy ludzkie – kontynuuje – są zdecydowanie mauretańskie o ciemnych oczach i śniadej cerze, więc albo zmieniło się coś przez lata, albo licentia poetica uniosła autora w jego pustyni i puszczy.
Trafia więc autor do kolonii brytyjskiej w Luz. Mieszkają tam Anglicy, ale trafiają się też tubylcy. Uliczka przy której zamieszkałem, opowiada, wspina się pod górę. W małych okienkach białych domów siedzą czarne kobiety i plotkują na całe gardło, bo nie mogą się wszystkie naraz widzieć, gdyż uliczka jest kręta. Nie wiem zresztą, która Portugalia bardziej mnie pociąga – ta rzeczywista, czy ta opisana, na pół fantastyczna. Rybacy i rolnicy są teraz służącymi u Anglików.
Podróż urywa się nagle w Sagres. Dobrzyński jak wszyscy opowiada o Henryku Żeglarzu i jego miłości do Oceanu. Nie zapuszcza się na dzikie plaże Wybrzeża świętego Wincentego. Pomija nawet Villa do Bispo, choć musiał przez nie przejeżdżać. Zajedziemy tam trzydzieści pięć lat później. W barze, tak jak wyobrażał sobie autor, uśmiecha się do nas – podając percebes – ciemnoskóra dziewczyna.
5.
Pablo Picasso macha do mnie. Pani doktor właśnie go osłuchuje. Kto przychodnię urządził koło skrzynek pocztowych w naszej klatce? Zdrów jak ryba wygląda Picasso, jego tors tylko czarno-biały, wyjęty ze zdjęcia (tego powyżej).
6.
Dwadzieścia. Tak długo? – dopytuje Dziecko.