
Fantastyczne są te zdjęcia. Cała brzydota jest w nich, te naćkane ścienne tabliczki, te nieskładne dzieła architektury późnych dziewięćdziesiątych i wczesnych zerowych. Aż czuć zza ujęć zapach, aż ślinianki pracują intensywnie.
Poszedłbym na kebaba po tej książce, to znaczy, że przemawia do mnie. Piszą w niej, że jest pyszny, choć nie potrafiłem się do tego przekonać.
Najpierw jest stacja centralna, ta ohydna jeszcze sprzed czasów remontu, ta co kapała i cała była w starym tłuszczu. Kebaby świeciły na okrągło, nigdy nie gasły, były jak bezdomni. Zresztą oba zapachy łączyły się ze sobą – szło się na pociąg do Lublina – i zatykało nos (jeszcze nie było tu eleganckiej nuty sieciowej kawy, jedyna inne wonie to indyjskie kadzidełka i lizol z wucetów, czasem dym ruskiej lokomotywy). I kiedyś przyszły: dwie urzędniczki z awanturą na trzydzieste któreś piętro. Jechały długo z Lubuskiego, żeby tę awanturę zrobić i musiały być głodne, i pomyślały sobie o kebabie na stacji centralnej. I nim dotarły do urzędowego wieżowca, w którym czuwałem nad nieswoim miastem, swoje białe bluzki zalały sosem łagodnym lub ostrym (znać było, że zapierały, ale nie pomogło). Przyszły we dwie i darły się, a ja wysłuchałem pokornie, przełożyłem ich teczkę na sam spód, bo na mnie się nie drze, i wróciłem do czuwania nad Warszawą. Kebaby z Lubuskiego – tak je nazwałem – i już nigdy inaczej na tamtejszych urzędników nie mówiliśmy. Była w tej frazie cała pogarda dla ludzkiej głupoty i dworcowej kuchni.
Wtedy A. dużo jeździła po Polsce, a po powrocie dzieliła się obserwacjami, że wszędzie są kebaby, że nawet najmniejsza miejscowość, to one. Nic innego nie zjesz, ten sam zestaw w miastach powiatowych i wojewódzkich: Cheops, Istanbul, Szeherezada, baśnie z tysiąca i jednej nocy z dodatkiem kapusty. (Zresztą, teraz, szukając czegoś na ząb w Prudniku też odnajduję znajome nazwy i znajomą woń).
Nie przekonywały nas. Może przez stację centralną? Dopiero na berlińskim dworcu Zoo zjedliśmy kebaba w noworoczną noc (choć zapamiętałem w tamtej podróży do Jo. bardziej grzany ajerkoniak) i przestaliśmy patrzeć na niego z pretensją.
Jak twierdzi A. „Kebabistan” to książka o równoległym świecie, o którym nic nie wiemy, troszkę nim gardzimy: tanią gastronomią ociekającą sosem. Ale jak o czymś nie wiesz, wydaje ci się to takie egzotyczne: oboje rzucamy się na książkę.
Oboje teraz myślimy, żeby pójść na kebaba.
1 Comment