
Od dwóch dni usiłuję napisać coś o „Roku małpy”. Pojawiają się kolejne tropy, ale z nich powstaje tylko jeszcze większy chaos. Po tej lekturze, która była ni to dziennikiem, ni sennikiem, nie umiem skupić się na konstrukcjach dłuższych niż jedno, dwa zdania:
Mam czterdzieści lat, czytam dzienniki siedemdziesięciolatków.
Ze swojej natury polaroidy są kruche.
Kluczem do książki jest Alicja (patrz: „Jefferson Airplane”, drogowskaz do króliczej nory).
Patti Smith jako Miłoszowe „Dziecię Europy”: Medea, mistyczny baranek z ołtarza w Gandawie, boczne uliczki Lizbony.
Sikanie na pustyni („Trzy Gracje” Sally Mann, ulubione zdjęcie Miłosza, znowu Miłosz!)
Czytam w poniedziałek po wyborach: Dwadzieścia cztery procent populacji zdecydowało, że człowiek uosabiający to, co w nas najgorsze, ma reprezentować pozostałe siedemdziesiąt sześć (s. 119).
Nic więcej mi się nie udaje dodać.