
Inny.
Ten dziennik jest inny. Pilch umarł a inne są dzienniki tych, co umarli od dzienników tych żywych. Tamte są już książkami zamkniętymi bez szczęśliwego zakończenia, w tych drugich jest jeszcze nadzieja, że akurat wydarzy się coś, co autorowi przysporzy nieśmiertelności. Dlaczego właściwie jemu? A czemu by nie? Może będzie tym pierwszym, jedynym, awangardą nieumierającej ludzkości. Dlatego też dzienniki umarłych czyta się na smutno, podobnie jak ich listy, nawet te miłosne.
Inny, bo moje miejskie ścieżki zupełnie z Pilchowymi się rozdzieliły, w ten sam sposób, w jaki przez pierwsze warszawskie lata, splatały się znajomo. I tak w roku dwa tysiące siedemnastym zapomniałem na przykład, że istnieje Chmielna. On tam się przechadzał. Nie spotykałem więcej Pilcha, żadna uliczna scena z jego dziennika nie była moim udziałem.
W przeciwieństwie do dwóch poprzednich dzienników, z tym niewiele mnie łączy. Życie Pilcha przestało mnie w tym czasie interesować, i tylko ze wspomnień pośmiertnych nie mogłem się oderwać od tego, które wygłosił Adam Ringer: Nie pamiętam, kiedy Jerzy Pilch zaczął przychodzić do naszej pierwszej kawiarni na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. Pewnie to było w 2003 a może później, ale na pewno wtedy, kiedy kawiarnia działała jeszcze pod naszym starym szyldem (tutaj). Były to zdania, które – myślę – z uwagi na swój styl spodobałyby się zmarłemu. Z całej topografii pozostały jedynie kawiarnie. Tej na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej nigdy nie polubiłem.
Mogę się zresztą na koniec przyznać: szukałem w „Trzecim dzienniku” jakiejś wskazówki, co do Kielc. Nie znalazłem niczego. Tamtejszy cmentarz pozostaje niezrozumiałym zakończeniem, tym, czego się nie powinno robić na finał dziennika.