
1.
FOMO. Fear of missing out, lęk przed pominięciem czegoś istotnego – wydawało się, że to przypadłość naszego pokolenia zasypanego książkami, serialami, podróżami, filmami i widokami. Tymczasem w „Rozświetlonej jamie”, to FOMO jest spotęgowane i dotkliwe.
Autor dziennika cierpi na gruźlicę kości, porusza się więc specjalnym wehikułem: ni to łóżkiem, ni chodzikiem; na dłuższe wycieczki wybiera się – podobnie inni kuracjusze – leżącym powozem (na fotografii powyżej). Odwracając słowa z Janowej ewangelii ta choroba jest na śmierć.
Niemożliwość zwyczajnego życia i oczekiwanie na egzekucję powodują tak wielką kondensację FOMO, że ów lęk przeradza się w uspokojenie.
Cóż, każda chwila mojego życia, każdy ruch, który czynię, każdy ból, który czuję, wszystko, co zdaje mi się, że zdarza się w moim życiu, każde wydarzenie, które uważam za niezwykle ważne dla mnie, jest tylko zagubionym atomem w rozległym oceanie wydarzeń całego świata (s. 87).
2.
Topografia sanatorium – długie korytarze; drzwi, za które nie powinno się wchodzić – przywołuje opisy z „Czarodziejskiej góry”. Dla Manna była ona fascynującym materiałem literackim. Kolejka zwożąca nieboszczyków z góry budzi ten sam dreszcz u czytelnika, co nocne tramwaje Oranu. Fikcja literacka – nawet oparta na cudzym, dosłownym przeżyciu – pozwala nam na bezpieczne, z dystansu, doglądanie cudzego nieszczęścia.
Zapiski Maxa Blechera nie pozwalają na dystans. Topografia nie jest odczytywaniem mapy z zewnątrz, jest opisem własnego, intymnego doświadczenia. W przeciwieństwie do Manna, Blecher ma świadomość, że któregoś dnia może trafić na tamten korytarz.
Jeden moment dzieli byt od niebytu, czas na łyk wody, na promień słońca, ciszę w pokoju obok.
To był na pewno wagon, w którym transportowano też zmarłych, jeden musiał być przewożony całkiem niedawno, bo na siedzeniu dostrzegłem kilka liści, które prawdopodobnie opadły z bukietów, na podłodze zaś choinę i kilka kropel olbrotu z gromnic (s. 119).

3.
Akurat dzisiaj, w Boże Ciało, śpiewa się na kolanach od nagłej i niespodziewanej śmierci. Zupełnie inna melodia niż w „Dzienniku sanatoryjnym”.
Jest on w gruncie rzeczy opowieścią o długim umieraniu. Do tego zdania pasowałby epitet wstrząsający – lecz to, o czym pisze Max Blecher wstrząsające nie jest, ba, jest najzwyczajniejsze tak jak dla nas zwyczajne są opisy odwiedzanych miejsc, skosztowanych potraw czy miłosnych schadzek.
Poradnik dobrej śmierci – w pobożnych czasach istniał taki gatunek literatury zawierający sposoby na przygotowanie się na spotkanie z Bogiem. Nie wiem, czy czasy były łatwiejsze, bo pewność Boga równoważyły obrazy mąk piekielnych i czyśćcowych, tak sugestywne w sycylijskich czy hiszpańskich kościołach (podobne nawet można znaleźć w fińskim muzeum).
W tym duchu można odczytywać dziennik Blechera – historię oswajania pewności własnej śmierci, w którą wgląd ma czytelnik blisko wiek później. Przy czym w tym „poradniku” Max Blecher odrzuca metody pocieszenia, które wyhodowała do tej pory ludzkość: cierpienie nie ma jakiegokolwiek sensu; zwierzęce truchło u masarza ma wartość taką, jaką nasze własne; krew jednakowo krąży w ciałach.
I jest jednak fragment, który zaznaczam jako wstrząsający: świeży befsztyk tatarski z koniny.
Wyobrażam sobie kieszonkowe wydanie do podczytywania, „Dziennik” Maxa Blechera zamiast „Traktatu o prawdziwym nabożeństwie” Ludwika de Montforta.
4.
Trzydzieści lat później na plażę w Berck, po której sanatoryjne powozy żłobiły w piachu koleiny, przyjedzie inna skazana. O ile choroby Blechera trudno było nie spostrzec, Sylvia – choć pisze odmiennie, ale o tym samym – nie przypomina kuracjuszek. Jej choroba na śmierć kryje się w środku:
Dlaczego tak cicho? Co ukrywają?
Mam dwie nogi i idę z uśmiechem.
(Sylvia Plath, Plaża w Berck, 1961)
(tłum. Joanna Kornaś-Warwas)
2 Comments