
Bach przejął hebrajski pogląd, że obecność niewidzialnego można wywołać zjawiskiem fizycznym – dźwiękiem muzyki (…) obecność Bożej łaski była dla niego nie mniej wyraźna niż realny dźwięk muzyki, który ją wywoływał (s. 42).
A więc hierofania, choć u Józefa Majewskiego to słowo nie pada. Nie ma też nigdzie jego osobistego głosu, a nietrudno domyślić się, że pisanie „Kanonów śmierci” poprzedza doświadczenie muzyki właśnie jako łaski. Pojawia się za to nawiązanie do niezwykłego dokumentu Erbarme dich, który opowiada o współczesnych hierofaniach dotykających – dzięki Bachowi – ludzi zupełnie od Boga dalekich.
„Kanony śmierci” są wykładem muzycznej teologii odczytywanej nie z wykonania „Wariacji Goldbergowskich”, ale z ich partytury. Właściwie nie wiem, czy autor przekonuje mnie do swoich tez: tego, co się w Bachowskim zapisie kryje (a kryć się ma Krzyż), ale w sposób fascynujący opowiada o muzyce i łasce. Teologia Krzyża, teologia luterańska w ten przedziwny czas osamotnienia i oczyszczenia, okazuje się być niezwykle współczesna i bliska rzymskim, nie narodowym, katolikom (!)
Józef Majewski stara się odnajdować w świeckim utworze religijne intencje Jana Sebastiana, pokazując znaczenie poszczególnych harmonii, tańców, czy figur muzycznych – cały sekretny, niedostępny dotąd, język skryty w zapisie nutowym.
Często przypomina mi się metafora użyta – zdaje się – przez księdza Tischnera: o łasce jako tańcu. To bardzo ładny obrazek dla wyjaśniania zawiłych kwestii: taniec jest w nim piękną metaforą. Zupełnie inaczej jest jednak u Bacha: muzyka pozwala na obecność. Obraz a ikona.
(„Kanony śmierci” to – jak pamiętacie – książka, przy której kurier kaszlnął).