
Jeśli czułość ma być naszym stosunkiem do świata, to oko jest tej czułości najczulszym (tzn. najdokładniejszym) instrumentem. A kiedy nadciągnął na nas czas powietrza (od którego się odżegnywaliśmy w każde Wianki, i w każde Boże Ciało), pozostają nam obrazy i słowa z książek, i ze stron, takich jak ta Stephena Ellcocka, najczystsza rozkosz.
Dopiero teraz dostrzegam, że obrazy – nawet najpiękniejsze, choć koją doskonale – nie zastąpią ludzi, czułości wobec nich.
A przecież kupowałem „All Good Things” nie jako neospasminę, ale jako encyklopedię, w której zapisano najpiękniejsze rzeczy. Od dzieciństwa mam słabość do wyklejek encyklopedii: egzotycznych ptaków, flag, rodzajów portali. Jedyną wadą książki z okiem jest to, że tak szybko się kończy. Bo równie dobrze mogłaby liczyć tysiąc albo – jak jakiś larus – dwa tysiące stron.
Spędzamy czas tęskniąc za światem, który był. Czułością są teraz nasze słowa. „All Good Things” przynosi pocieszenie w słowach Jorge Luisa Borgesa, nieudolnie poniżej przepisanych:
„Shinto”
Gdy nieszczęście na nas spada
na sekundę nas ocalą
błahe przypadki
troski lub pamięci:
smak owoców, smak wody,
twarz, która we śnie wraca,
pierwsze majowe jaśminy,
bezustanne pragnienie kompasu,
książka, co ponoć zginęła,
rytm heksametru,
kluczyk, co otwiera dom,
zapach biblioteki albo sandałowca,
stara nazwa ulicy,
kolory mapy,
nieprzewidziana etymologia,
delikatność paznokci po pilniczku,
data, której szukaliśmy,
jedenaście – liczymy – ciężkich uderzeń dzwonu,
ostry ból.
Osiem milionów bóstw shinto
w tajemnicy krążących po Ziemi.
Ci skromni bogowie nas dotykają,
dotykają nas, a potem nam odchodzą.
[Tłumaczenie własne, z dedykacją dla przyjaciół]