
(Od lewej: Sachi, Suzu, Chika i Yoshino)
A. po obejrzeniu powiedziała, że to kino familijne. Chyba za bardzo przyzwyczailiśmy się do dramatów i tragedii, ciągle oczekujemy, że coś się nie uda, wypali strzelba albo Deus ex machina na bohaterów spadnie sufit. Jo. zdaje się potwierdzać to przypuszczenie: dawno nie widziałam czegoś tak pozytywnego. (Nie zdradzę fabuły, kiedy powiem, że w filmie oglądamy co najmniej jeden pogrzeb).
Scena, która kończy „Naszą młodszą siostrę” dzieje się nad morzem i bardzo przypomina scenę otwierającą akcję „Mustanga„. Dziwna koincydencja, dwie historie o siostrzanej miłości prawie równocześnie w kinach. Zupełnie odmienne światy: tam, zniewolenie rodziną, tutaj – wyzwolenie od toksycznej rodziny. I znowu powracający motyw: od więzi krwi ważniejsze są więzi uczuć.
Bo – nie zgodzę się z A. – „Nasza młodsza siostra” to nie jest kino jedynie familijne. Za jego cukierkowatością, i momentami nudą, kryje się historia o umiejętności dokonywania życiowych wyborów, które zawsze oznaczają też jakąś stratę. Co więcej, dopiero w obliczu śmierci, można się dowiedzieć, czy się zmarnowało życie, czy jednak nie. (Jak widzicie, usiłuję recenzję pozytywnego filmu przerobić na swoją smęcącą modłę).
Swoją drogą, piękna jest nazwa filmu w oryginale: „Dziennik z nadmorskiego miasteczka”.
Słowa klucze: smażona makrela, wino śliwkowe, śpieszek
(3,0/3,5)
1 Comment