Panna Albertyna miała zwyczaj wstawać bardzo wcześnie, bo też chodziła się kąpać, i spotykała się z nią nad morzem, w miejscu, gdzie rosną drzewa tak gęsto, że nic nie można zobaczyć, a zresztą o tej porze nikogo tam nie ma. Później praczka przyprowadzała też swoje koleżanki i wszystkie się kąpały (s. 129; Ernst Ludwig Kirchner, Pięć kąpiących się nad jeziorem, 1911, Bruecke-Museum Berlin, źródło: wikimedia.org)
Po tych wszystkich mądrych książkach, których bohaterami były płaty mojego mózgu (tutaj, tutaj i tutaj), inaczej czytam Prousta, nieco wbrew niemu. Zastanawiam się, czego nie chce powiedzieć, kiedy pisze. Mozolna lektura i jeszcze trzeba zakrywać w sto osiemdziesiąt nagość na okładce.
„Nie ma Albertyny” opowiada o redagowaniu wspomnień i używaniu pamięci jako ochrony przed samym sobą, o niemożności przyznania się, że się komuś zmarnowało życie, osaczyło i uwięziło, że to nie ja jestem ofiarą. Marcel dokonuje w książce przedziwnej zamiany: sam, w swoim rozumieniu, staje się ofiarą Albertyny. Oskarża tę, która nie może się bronić, o kłamstwo i niewierność, aby uwolnić siebie od wyrzutów sumienia. Nie ma Albertyny rzeczywistej, jest tylko ta stworzona przez Marcela, nie ma również i jego, jest niemogący sobie nic zarzucić bohater literacki.
Wykorzystujemy pamięć podobnie jak Marcel, zarówno jako jednostki, jak i zbiorowości. Nasze winy noszą inni, obcy. Wciąż samych siebie okłamujemy i wierzymy w te piękne kłamstwa. Mydlimy sobie oczy, pisze Proust: wszędzie wkładamy część samych siebie, wszystko jest płodne, wszystko niebezpieczne i odkryć równie cennych jak w Myślach Pascala możemy dokonać w reklamie mydła (s. 149).
Zakrywanie nagości – nie ma trafniejszego podsumowania tego tomu.