
Wieczorem postanowiliśmy słuchać topu w trójce. Dziecko okazało się raczej koneserem Mozarta i nie wytrzymało Deep Purple, mimo przekonywania, że w „Bohemian Rhapsody” będą nawiązania do klasyki. Nie i koniec, na przewijak i słuchać „Eine kleine Nachtmusik”. Co było robić. Spać jedynie.
Z jazzem to było inaczej. Nie lubiłem go przez całe dzieciństwo, a potem usłyszałem dwa czarne głosy: to Nat King Cole śpiewał w zmontowanym duecie z córką. Wiem, że to może żaden jazz, tylko taki powojenny pop, ale zaiskrzyło. Zanim Armstrong i Aretha, była Natalie.
Przemycę więc tę wiadomość, choć zwykle nie piszę nekrologów (chyba, że dla upadłych dyktatorów), tak jak przemknęła między godzinami topu (01.01.2016, wieczór).