„O koniach i ludziach” to niezwykły film. Na tyle niezwykły, że tydzień po premierze można go oglądać w najbardziej niszowych kinach, tych, co ja ich nie lubię, i tylko jedna „Luna” w sobotni wieczór zdecydowała się na jeden seans.
A szkoda. Właściwie nie da się sprecyzować jego gatunku. Gatunek, rasa – w tym filmie liczy się bardziej rasa: koń islandzki. W niedzielę studiujemy sieć, żeby się czegoś więcej dowiedzieć o ich pięciu chodach, w tym cudacznym tölt, od którego chichoczemy, o ich niezwykłości, izolacji, fascynującym pięknie i charakterze, tak dobrze ujętych w filmowej narracji.
Wydaje mi się, że mam do czynienia z mitem. Te same toposy: rywalizacja trzech kobiet o mężczyznę, ujarzmianie przyrody, oślepienie w walce. Nawet sprawdzam potem, czy to nie tak wygląda edda. Rzecz dzieje się na islandzkim pustkowiu, we wsi, w której wszyscy wszystkich pilnie wypatrują. Raj dla etnografa: te same końskie obrzędy dzieją się tam od stuleci.
A jednocześnie ten film nie ma zadęcia, nie ma dłużyzn, jest przepiękną realistyczną baśnią (?) o krainie za siedmioma górami i siedmioma morzami, w której pastor nosi biały kołnierz.
Trailer: tutaj
Słowa klucze: tabaka w rogu, spirytus 96%, lornetka
(4,0/4,5)
(źródło: filmweb.pl)
1 Comment