Maszerowałem krok za krokiem za kompanią marynarki wojennej zmierzającą równo, ale jednak już nie miarowo, do autokarów na Królewskiej. Jacyś oficerowie planowali przez komórkę wojny i kolacje z żoną.
Zaczęło wiać śniegiem przy nieznanych żołnierzach, ale zaraz potem przestało. Czekałem na światłach. Ściskałem w kieszeni ciepłą drożdżówkę zamiast rękawiczek.
(Mniej przymiotników, więcej rzeczowników, powiada Brodski.)
