Chcieliśmy utrzymać się w orientalnym klimacie. Pójść na obiad do „Co tu” (wiem, wiem, to wietnamskie), spożyć ryż z rybą pięciu smaków albo… Wybraliśmy się znowu do kina. Akcja toczyła się powoli. Ale Chiny były chyba prawdziwsze niż wczorajszego wieczoru. Jak skóra na plecach błyszcząca od potu. (I chiński był bardziej niezrozumiały, o ile coś niezrozumiałego jeszcze bardziej niezrozumiałym być może).
Bo kiedy miasto ginie, to wszytko w nim umiera.