
„Wokół nas morze ognia”
Jest wystawą totalną, przytłaczającą słuch, wzrok, poczucie bezpieczeństwa. Z jednej strony jest opowieścią o konkretnych ludziach zamkniętych wewnątrz murów w mieście, w którym dzisiaj żyję, a które stało się dla nich grobowcem. Podziwiam z okna sto osiemdziesiąt klomby, denerwuję się w korku na Jana Pawła, przebiegam na przystanek przy Okopowej. Nawet mur rozpoznaję na zdjęciu: ten obok stacji benzynowej, zza którego wystają pozostałości starej fabryki, mur getta, o który opiera się paczkomat i stoisko z butlami gazowymi.
Z drugiej strony wystawa w Polin opowiada uniwersalną historię o grozie wojny i grozie śmierci, które z przerażającą cyklicznością powracają do naszej świadomości. Bunkry getta odnajdujemy w schronach Aleppo i podziemiach Mariupola. Strach, który dzisiaj pozostaje zapisany na krótkich filmach insta, póki nie wyczerpią się baterie telefonów.
Jest też „Wokół nas morze ognia” swego rodzaju traktatem teologicznym. Zaczyna się w święto Pesach, od nocy niepodobnej do innych, o którym opowiada jeden ze świadków:
Nikt z nas nie wierzy w Boga i nie nakaz religii zebrał nas przy tym stole […] szukaliśmy po prostu złudy i zapomnienia.
Trwa przez katolicką Wielkanoc, której jedną z osobliwości owego roku jest możliwość obserwowania płonącego Getta z okien świątecznych domów. Z każdym opisywanym dniem pogrążamy się w zupełnym milczeniu Boga.
Chyba najbardziej oskarżycielsko wobec Niego brzmi zakończenie zeszytu Marylki:
Wielu, prawie wszyscy wzywają Boga […] Jak Sfinks milczy Bóg i nie odpowiada.
(Ta wystawa rzeczywiście psuje świąteczną atmosferę, w której mogą ogrzewać się rozmaici funkcjonariusze od ojczyzny i honoru. Mam zresztą nieśmiałe przypuszczenia, że nie zechcieli jej oglądać).