
Ernest Hemingway, Pożegnanie z bronią, tłum. Martyna Tomczak, Marginesy 2023:
Spadł rzęsisty deszcz. Spływał mi po włosach i płaszczu. Torba też nadawała się do wyżymania. W środku obok maślanki, leżało „Pożegnanie z bronią”. Kiedy wyjąłem je w autobusie, okazało się, że róg namókł a z brzegów zdarła się zieleń okładki. Miałem już popaść w rozpacz, ale przypomniałem sobie o odwrocie po Nizinie Weneckiej. O mokrych plecakach, płaszczach, i mundurach, zamokniętych listach od żon i ukochanych, kieszonkowych bibliach z pofalowanymi kartkami. Tak, podniszczony deszczem tom Hemingwaya to nic takiego.
Pozostając fanem serii „Marginesów”, tym razem jednak odczuwam niedosyt. Amerykańskie wydanie z 2012 r. przynosi łącznie 47 alternatywnych wersji ostatniego rozdziału. Inaczej niż w wypadku „Ruchomego święta”, tutaj wydawca zdecydował się na kanoniczne zamknięcie tomu. (Och, jakże czytelnik pożąda happy endu, ale Hemingway nie lituje się nad nim).
Miałem właściwie napisać coś o wojnie. Skonfrontować „Pożegnanie z bronią” z obrazami z naszych komórek z ostatniego roku. Opowiedzieć o niezmienności tego, czym wojna jest. Zamierzałem również przypomnieć wystawę o Wielkiej Wojnie w Muzeum Sztuki w Łodzi, opowieść o tym jak nas przeorała swoją masowością i przypadkowością tego, co się stało (ambicje polityczne, brak porozumienia, to się nie wydarzy, strzały na sarajewskim moście, domino, miliony zabitych). O tym wszystkim planowałem napisać, ale dotarłem do ostatniego rozdziału, w którym zapomniałem o wojnie.
Przypomniałem sobie tamten sierpień, miarowe popiskiwanie aparatu ktg, szum szpitalnej wentylacji: te setki powodów do niepokoju. Nie widziałem już w „Pożegnaniu z bronią” wojny, a jedynie narodziny. Bo ten lęk rozpoznałem, a tamtego, na moje szczęście, nie. Lęk spod szpitalnych drzwi.