
Halina Stachyra, Rodem z podlubelskiego Czechowa, wyd. Olech 2019 / Zdzisław Wiater, Wydmuchy w Lublinie. Historia Czechowa, Polihymnia 2018:
Jeśli szukałbym określenia dla gatunku, jaki reprezentuje książka Haliny Stachury, to na myśl przychodzi mi od razu księga pamięci: zapis zbiorowego doświadczania miejsca, którego nie ma. Tak właśnie jest tutaj, gdzie nieodcedzone fragmenty wywiadów mieszają się z opisami etnograficznymi, a nawet przywoływanymi fragmentami literackimi (Astrid Lindgren!). Do tego kroniki rodzinne, akty notarialne, mapy pamięci, ustalenia genealogiczne. Panuje kompletny chaos, choć na swój sposób jest to urocze (ów chaos wdziera się też do podziału rozdziałów, który nie jest ani rozłączny, ani wyczerpujący). Równie ważny jest opis drzewek w czyimś sadzie, co zapamiętana dziecinna wyliczanka.
Kiedy grzebałem w cyfrowym archiwum i pisałem o „Kamenie”, zwracałem uwagę na myślenie lubelskich intelektualistów o Lublinie jako o mieście „w murach”, tym skupionym wokół Bramy Krakowskiej.
Charakterystyczne jest motto w „Rodem…”: Jest za Lublinem drożyna / Niedawno szedłem nią znów – pisze Józio Czechowicz, a więc wychodzimy z Czechowiczowskiego miasta. Być może nawet tą samą ścieżką, którą porusza się jedna z wypowiadających się w książce mieszkanek Czechowa: jak zimą szłam do szkoły doliną Czechówki to tatuś szedł przede mną i udeptywał ścieżkę w śniegu (s. 240).
Dolina Czechówki, śnieg, wąwozy – jest książka Stachyry elegią dla lubelskiego krajobrazu. Ilustrująca ten wpis mapa z końca XIX w. jest mapą parowów w lessie, dziś zabudowanych, zabetonowanych i powoli niedostrzegalnych w mieście. To one stanowiły o wyjątkowości Lublina, to o nie bał się Janusz Danielak w „Kamenie” z 1960 r., to je bezlitośnie niszczą deweloperzy (czemu – w przypadku Górek Czechowskich – przyklaskuje nienawidzący terenów zielonych, prezydent Ż.) Ostatni żywy fragment Doliny Czechówki stał się, na naszych oczach, dojazdem do obwodnicy.
(Gdzieś pamiętam siebie z tatą w Dolinie Czechówki, gdzie jeszcze były stawy, choć już Aleja Tysiąclecia w głębokim śniegu, jakiego już nigdy nie będzie. Jeszcze się wznoszą domy wzdłuż Północnej, jeszcze komin cegielni, obok której jeździmy do I. i H.)
Geografia u Stachyry jest przede wszystkim geografią pamięci. Dość dużo czasu zajmuje czytelnikowi/czce ustalenie topografii: chaos autorki nie pomaga, pomagają za to mapy zamieszczone w mało odkrywczej – poza nimi – książce Zdzisława Wiatera. To, co nazywamy Czechowem, do końca nim nie jest. Granice, jak to we wspomnieniach bywa, zdają się płynne. O niektórych nazwach jak Wydmuchy czy Sucha Dolina dowiaduję się dzisiaj. Chociaż były za moim oknem w dzieciństwie, nie miałem o nich bladego pojęcia.
(Lubiłem wieczorem stać z babcią w balkonowym oknie i patrzeć daleko w poligon, i dalej – okna domów na Poligonowej i na czwórkę, która jechała co jakiś czas. Nawet nie sądziłem, że tam też jest Czechów. Że mieszkańcy domów z horyzontu mają historię do opowiedzenia w książce. Babcia mówiła, że te światła okien przypominają jej rodzinną wieś).
„Rodem…” – być może zupełnie nieświadomie – wpisuje się w nurt historii ludowej, opowieści marginalizowanych i pomijanych. Miasto opisane z perspektywy wsi, która została przez nie wchłonięta. Jeśli w prasie ciągle dominowały wiadomości z miasta-Miasta, a później jeszcze z osiedli, które powstawały w miejscu pól, tutaj głos zostaje oddany zupełnym peryferiom (co z tego, że rzeczoną czwórką piętnaście minut od Ogrodu Śląskiego).
(Wtedy jeszcze zupełnie nie interesowały mnie targowiska. To mój temat warszawski. Mijałem, idąc do szkoły, lastrykowe stoły przy Puławskiej. Dopiero z książki dowiaduję się, że przyjeżdżali na ten targ z tamtego Czechowa, jakby z czasów, kiedy miasto było jak u Czechowicza).