
Ernest Hemingway, Wiosenne wody, tłum. Adam Pluszka, Marginesy 2023:
Człowiek idzie Krakowskim Przedmieściem, czyta i się śmieje. Idzie do pracy w Polsce i się śmieje. Czy to normalne? Chyba nie. Idzie do nero, tłumaczy na mesendżerze. Sprawdza posłowie: Hadley się nie śmiała (s. 123).
Na pozór czyta się jak pisaninę w pijanym zwidzie, w takim, gdzie wątki łączą się i pętlą. Życiorysy bohaterów ulegają cudownym metamorfozom, Deus ex machina pojawiają się dajmy na to generałowie. Całość okraszona jest retorycznymi refleksjami, w końcu – jak twierdzi R. – alkohol jest depresantem. W fabryce pomp słychać indiańskie okrzyki wojenne. Zabawa przy lekturze robi się przednia.
Dopiero wspomniane posłowie po tej krotochwilnej narracji, naprowadza czytelnika/czkę na właściwy kontekst:
Jest w genialnym „Amadeuszu” Formana scena, w której rozchichitany Wolfie przedrzeźnia (zdaje się, że po pijaku) Salieriego obserwującego wszystko spod maski. Tym właśnie są „Wiosenne wody”: przedrzeźnianiem przez rozchichotanego Ernesta swojego mentora, Sherwooda Andersona. Analogia z Mozartem jest zresztą głębsza. Obaj: i Mozart, i Hemingway, przyćmili swoich poprzedników. Może i nieetyczna to powieść, ale za to świetnie napisana (patrz: powyżej).
– Rozpoznaje, ksiądz? – pyta sędziwy Salieri niedoszłego spowiednika, odegrawszy kilka taktów swojego utworu. – Nie, niestety.
Wymień proszę jakiś tytuł Sherwooda Andersona (zadanie nie dotyczy filologów angielskich).
Ale jest jeszcze coś. Skoro zaczytuję się od roku Hemingwayem w nowej serii „Marginesów”, idę od razu za radą tłumacza, żeby odkryć w bohaterkach zakamuflowane Hadley i Pauline. Wtedy już rozumiem, czemu pierwsza z nich się nie śmiała. I ja (#teamHadley) przestaję się śmiać.