Parę strat własnych (cz. 2)

J. Urban, Lublin – wieżowce przy ul. Głębokiej, „Kamena” nr 13-14, 1964 r.

4.

Wreszcie znajduję w stopce I. Jest redaktorem technicznym „Kameny”, której nigdy nie czytałem, bo gdy dorosłem do jej czytania, już przestała się ukazywać. Istniała tylko w opowieściach z przeszłości, więc cyfrowe archiwum jest jej naturalnym miejscem egzystencji. I. pojawia się w stopce około siedemdziesiątego pierwszego, to jeszcze czasy, gdy do redakcji wpada Edward S. (a może to już nie te czasy, ale chronologia nie jest tu najistotniejsza, ważne są drobne, które pożycza od I.)

Dopytuję o I. Pracowała głównie z domu. Na dużym stole układała makiety szpalt z wyciętych fragmentów. Światło pada przez szerokie okno i zielone ścieżki wierzby, którą posadził H., a która wybujała tak szybko, jak w zwyczaju mają wierzby, topole i brzozy. Rozkłada więc artykuły, dobiera czcionki. Kolonel, garamond, cycero. Układa zdjęcia i rysunki. Dodaje winietę. Pada na nią słońce, wydmuchuje nad rozłożoną makietą dym. Odkłada papierosa. Coś się jeszcze nie zgadza. Przekłada karteczki.

Kiedy pracowała używała własnego języka, przypuszczam, że zapomnianego, odkąd skład jest komputerową sztuczką detepe. Na półce, obok leksykonu, z którego czerpali później słówka do swoich krzyżówek, bardzo długo stał jego słownik:

Kolonel,
garamond,
cycero.

Szpalta,
winieta,
łam.

To jest ten sam stół, przy którym wieczorami spotykają się na brydża z czterema popielniczkami. Może teraz strąca popiół do jednej z nich? Ten sam stół, przy który układam domino, kiedy wracam z lekcji o 11.45 albo 10.35. Ten sam, przy którym dwa razy do roku urządza się imieniny.

5.

Jest ich na początku niewielu. Grupka przyjaciół i znajomych jeszcze sprzed wojny. Po jej zakończeniu, chwilowej euforii Polski lubelskiej, miasto znowu zamyka się w swoich murach. Intra muros – wszystko rozgrywa się wokół Bramy Krakowskiej. To dlatego do powojennego miasta znowu pasuje Czechowicz. Lublin to stolica Prowincji Noc.

Jeden z pierwszych powojennych numerów „Kameny” to po prostu tom wierszy Czechowicza. Będą go wspominać jeszcze długo, bohaterowie będą się powoli zacierali: Arnsztajn, o którym napisze w przyszłości Hanna Krall; Łobodowski, który nie wrócił z Zachodu. Czechowicz ma w sobie mitotwórczą moc: umarł młodo, nie może się mylić. Lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, ciągle do niego wracają. Powtarzają strofy. Kiedy w Lublinie odbywa się zjazd literatów – „Kamena” jest wówczas, jak to się nazywa, organem prasowym ZLP – wszyscy, na czele z Jarosławem, drepcą składać mu wieniec na Lipową.

Lublin Czechowicza od Lublina po Czechowiczu odróżniają trzy rzeczy. O dwóch pisze się ciągle: nowy uniwersytet i Majdanek, o trzeciej – uparcie i zastanawiająco milczy (przez chwilę jeszcze się nie zająknę). Dopiero w kolejnych latach miasto wyrasta poza mury i ścieżki wyznaczone przez Józia Cz.: dzielnica uniwersytecka, fabryka samochodów, osiedla na Słonecznych Wzgórzach. Powstaje inne miasto niż to, które znali.

Biblioteka, muzeum, teatr opisywany z takim zapałem, jakby co najmniej grała w nim Sarah Bernhardt: „Kamena” staje się kroniką małych prowincjonalnych radości, rodzących się poezji i próz. Kiedy autorzy muszą wyjechać za miasto (extra muros) powstają za to opowieści jak spod sztancy. Małe miasteczko albo wioska, błotnista droga, nieprzyjemny zapach, podpici mieszkańcy siedzą w Ludowej albo Popularnej. Szukają więc podobnych do siebie. Judymów albo Siłaczek z Kurowa czy Parczewa, wierząc, że to od nich zależy przyszłość. Biblioteka, muzeum, teatr.

(Chyba największy wstrząs przeżywa autorka z nr 12 z 1960 r., pisząca reportaż z życia ośrodków zdrowia w powiecie tomaszowskim, odkrywająca nagle cały świat zabobonów. Właściwie artykuł jest zapisem traumy wynikającej ze spotkania rozumu z magią).

6.

Siedzę nad „Kameną” kilka dni. Przeglądam cyfrowe odbitki, usiłując dostrzec pracę I. Kolonel, garamond, cycero. Robię sobie notatki.

Lublin. Narzekanie na miasto jest wpisane w lubelskość. Marian Makarski (nr 15-16 z 1957 r.) spaceruje po Czechowiczowskim mieście, które nie chce się zmienić. „Nadal koncentruje się tu [w Śródmieściu] życie. Ludzie pozostali wierni ruderom jak miastu, wierni z konieczności. Tu jest właściwy tętniący Lublin”. Dziewięć lat później (nr 10 z 1966 r.) Janusz Danielak śródtytuły czerpie z poematu J. Cz., sugerując czytelnikom „kompleks Warszawy”. Zapisuje coś wyjątkowo aktualnego, co równie dobrze mogłoby pasować do Lublina prezydenta Ż. „Nie szanujemy darów natury (…) Każdego dnia armie spychaczy i buldożerów połykają piękne lubelskie wzgórza (…) Dlaczego sądzimy, że ludzie przyjeżdżają do nas tylko samochodami?”

O wojnie jest dużo, o partyzantce, stratach wojennych, nawet prześladowaniach księży. W latach sześćdziesiątych pojawia się „Notes niemiecki”, obecna w każdym numerze rubryka śledząca sytuację w NRF. Polityka historyczna za Gomułki do złudzenia przypomina dzisiejszą. Odnaleźliby się w „Kamenie”, ci, co tak narzekają na polsko-niemiecki kicz pojednania (por. „Kultura Liberalna”, nr 733). Ten sam język. Okazuje się, że osiemdziesiąt lat po wojnie całkiem udanie rekonstruujemy jej dwudziestolecie.

Spośród licznych artykułów wojennych czy majdankowych, najbardziej wstrząsające i całkiem świeże jest wspomnienie Wacława Gralewskiego (nr 5-6 z 1948 r.). Temat na miejską legendę: brodaty Niemiec Heinz Braun, który lubił się fotografować i często gościł na zdjęciach w witrynach atelier, a równocześnie stał się wykonawcą egzekucji dzieci z żydowskiej ochronki z placu Po Farze. – Ja w ogóle bardzo lubię dzieci! – mówi tuż potem napotkany na Placu Litewskim.

No właśnie. Poza nielicznymi, zdaje się, przypadkowymi wtrąceniami, zarówno w „Kamienie”, jak i w „Kurierze” nie ma słowa o żydowskich mieszkańcach Lublina i Lubelszczyzny. Nikt nie wspomina sztetli, nie opłakuje Sobiboru i Bełżca. Nawet relacje z Majdanka skupiają się na Polakach. Jakby kompletnie nie istnieli. Najdotkliwszy a zupełnie niezauważony brak, czy może jednak poczucie winy, że zachowaliśmy się nie tak?

We wszystkich miejscowościach, do których zajeżdżają reporterzy są przecież jeszcze ich ślady, jeszcze imiona i nazwiska mają opowieści. Pamiętaj jak ich wyprowadzali – opowiadała moja prababcia z wioski pod Parczewem. Mamełe, tatełe, rosół ma oczy, łyżką, łyżką, to on wyskoczy – uczyła mnie wierszyka nad zupą.

I jak spacerować bez Żydów po Lublinie Czechowicza? Czym bez nich Wieniawa? Jak dotrzeć do Zamku? Nic, puste szpalty. Żaden kolonel, garamond ani cycero.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s