
j. napisała gotowy incipit do opowiadania. może zamiast oddawać się mrzonkom, należałoby usiąść i zapisać całość.
te dni noworoczne, które nie są już czekaniem, tylko powolnym popadaniem w marazm: kawa, naleśniki, autobus, metro, kawa, urząd, instagram, autobus, książka, spacer, obiad, słodycze, instagram, sen. jeśli odłączę instagrama zyskuję dwie puste przestrzenie, całkiem nowe jak pokoje do urządzenia, po których się błąkam.
nic nie ma a potem ogród saski i zachwyt dniem. rozmawiamy o oczekiwaniu i doczekaniu. że doczekane okazuje się zwyczajne. nie ma w sobie już wtedy tej uroczystości, tych słów, które próbowaliśmy niecierpliwie wypowiadać przedtem.
a. nie chce oglądać włoskiego neorealizmu. ja „rocco i jego braci” tnę na mały serial. to żadna opowieść o świętości, raczej o uzależnieniu od toksycznych relacji, o rodzinnym nie mów nikomu, o wielkich wartościach, co je wypisują na sztandarach konserwatywne partie: rodzina, ziemia, przemoc wobec kobiet.
dwieście! jest dziewczyna na mieście, która cię całuje a ty mówisz jeszcze jeszcze. dziecko recytuje i żeby nie zgubić rymu, przyspiesza rytm jak w dodatkowym wersecie psalmu. to chyba dziewczyna mówi jeszcze, jeszcze – prostuje k.
jesienna szaruga w styczniu. mogliby ją nazwać ulewą trzech króli.