dziennik podróżny 13/22

Dolny Manhattan nad Wschodnią Rzeką

Podróż, której nie opiszę

1.

Nie sądziłem, że istnieje miejsce, które mnie oniemi. Minął miesiąc. W żaden sposób nie da się opisać. A przecież nudziłem się pod freskami Sykstyny, marzyłem o coca-coli na Wielkim Murze, żadnej gęsiej skórki nie wywołała we mnie Mona Liza. A jednak, kiedy owego poranka – minęliśmy park w jesiennym słońcu, gdzie harcowały duże psy, a ich właściciele popijali latte z kawiarnianych kubeczków – zza drzew zobaczyliśmy Dolny Manhattan nad Wschodnią Rzeką, nie potrafiłem nic więcej powiedzieć.

Próbowaliśmy robić zdjęcia, masę zdjęć, ale i one – to było za mało. Zapisywała się inna forma przeszłości – czytam u Ernaux w ciągu tych dwóch tygodni – o słabym stężeniu prawdziwych wspomnień. Było zbyt wiele obrazów. Zresztą niedoskonałość naszych fotografii irytowała jeszcze bardziej, gdy przypominaliśmy sobie nowojorskie klisze Walkera Evansa, Saula Leitera, Elliota Erwitta, Franka Horvata i Helen Levitt. To miasto było tak bardzo fotogeniczne, że pozostawaliśmy bezradni.

W końcu dotarło do nas, że Nowy Jork jest niewyobrażalny, a to co mamy to maleńkie fragmenciki, pojedyncze puzzle z układanki liczącej ich kilka tysięcy.

2.

Tak więc przylecieliśmy wczesnym popołudniem. To wczesne popołudnie musiało już nieco trwać, bo od rana najpierw półtorej godziny, frankfurterki we Frankfurcie, potem jeszcze osiem godzin i była już czternasta, a właściwie druga pi-em. Lądowaliśmy nad ptasimi lagunami, które przypominały te śródziemnomorskie, a potem przemieniły się w równinę pełną podobnych do siebie domów.

Nazwy, które czytaliśmy były nam znane. Właściwie całe miasto było nam znane i czuliśmy się jak w rodzinnej Europie, od małego w końcu kodowaliśmy w sobie jego obrazy, łącznie z tym najokrutniejszym, z tamtego września, gdy mama pojechała na pielgrzymkę do Grecji, a w dużym pokoju, w telewizorze waliły się dwie wieże. Był to wtedy tylko jeden z nowojorskich filmów.

3.

Nowojorczycy to zupełnie inny gatunek ludzi. Zapisałem to sobie już pierwszego dnia. Ich niewymuszona uprzejmość kontrastuje z doświadczeniem egzaltacji paryżan. Podglądam ich ciągle zafascynowany: jak do ortodoksyjnego żyda czytającego księgę dosiada się ciemnoskóry muzułmanin w dżelabii, jak w brooklyńskim autobusie kobieta studiuje psalm 92, jak błyszczące oczy ma dziewczyna, która jedzie gdzieś w głąb portowej dzielnicy, jak wpadają nagle do pociągu metra ze swoimi wózkami i cuchnącym jedzeniem Ekwadorczycy i nic sobie nie robią z całego miasta. Przypomina Nowy Jork kolorowy obrazek z pisemek świadków Jehowy, ten, na którym wszystkie stworzenia czują się ze sobą dobrze. Zresztą w Muzeum na Brooklynie wisi podobna sztuka naiwna: tygrysy czuwają obok szczęśliwych owieczek. Tak powinien wyglądać świat, myślę sobie. Świat powinien być Nowym Jorkiem.

Dawanie napiwków tutaj jest obowiązkowe, ale z przyjemnością daje się napiwki.

4.

Nowy Jork jest muzyką. Ciągle gra. Ta Isla Bonita na cały regulator na peronie jotki, ten gość na stacji z puzonem, Last Christmas na lodowisku pod Rockefeller, dziewczynka, która słodkim głosem śpiewa Hallelujah i uświadamia mi, że nie zdążę trafić na Clinton Street i do hotelu Chelsea. Ale trafiamy do niebieskiego klubu jazzowego i śpiewa Samara Joy, i ma niesamowity głos, coś jak Aretha Franklin, której płyty nałogowo słuchaliśmy w naszym pierwszym warszawskim roku na Saskiej Kępie , i jeszcze nie wiem, że za dwa tygodnie dostanie dwie nominacje do Grammy. Joy jest z Bronksu i na koncercie opowiada jak omijała Manhattan, nie wierząc, że kiedyś tu trafi. A potem dopowiada jeszcze – kelnerki bez przerwy noszą dania ciepłe i szepcą nam do ucha – że niedługo wybiera się do Europy, i zobaczy to wszystko, co widziała do tej pory tylko w komputerze. Dokładnie jak my, tyle że na odwrót.

5.

Zadziwiające jak potrafi być jednocześnie Brukselą, Berlinem, Londynem i Szanghajem, a pewno gdyby zanurzyć się głębiej Czerniowcami i Sokółką. Nowy Jork to świat (największy sekret tego miasta).

6.

A może ta nieumiejętność opisania Nowego Jorku, to jakiś rodzaj syndromu Stendhala? Atrakcje turystyczne nadużywają tu słowa experience do tego stopnia, że po paru dniach uczymy się opisywać nim swoje doświadczenia. Nowy Jork to jest nasze experience: uchwycenie marzeń, wejście na plan filmowy, karnawał doznań.

Miejsca (z notatek)

7.

Brooklyn jest na swój sposób sielski. Lubię jego autobusy, linie biegnące wzdłuż szeregowych domów. Stalowy wiadukt metra. Plac zabaw z widokiem na Empire State Building, na którym dzieci mówią wszystkimi językami świata i na dodatek angielskim.

8.

Co minutę metro zagłusza wszystko. Celebrujemy zbliżanie się mostem do Manhattanu. Wyjechać i wyjść tam na stacji to byłoby za proste, zbyt banalne jak na święto.

Ryby o nazwach zapisanych obcymi znaczkami

9.

Korzenie imbiru na ulicznym targu w chińskiej dzielnicy. Kraby w wielkich koszach. Ryby o nazwach zapisanych obcymi znaczkami. Nachylają się nad nimi przechodnie, gładzą ich łuski.

10.

Piękne są nowojorskie hydranty w ciepłym jesiennym słońcu.

11.

Myśleli, że jest Matką Boską Nowojorską albo pomnikiem Cesarzowej Ameryki, opowiadam Dziecku, co zapamiętałem z Szejnert i Pollacka. Więc najpierw jest Ona z ogniem w ręku: szkolne wycieczki pielgrzymują tu autokarami z New Jersey, a dalej statkiem (na pokładzie można kupić jej koronę z gąbki), w barze za jej plecami jemy hot-dogi, my i mewy.

Później dopiero okręt odpływa do wyspy-kwarantanny, skąd widać miasto, jego mosty, wieżowce i kominy (sto lat później nie ma kominów i wieżowców jakby więcej i wyżej), gdzie doktor im haczykiem podwinie powiekę i sprawdzi, czy nie jaglica. Zapakuj dwie walizki, dwie torby: obraz częstochowski, ukochanego misia, pościel z wiana. Ellis przypomina Dworzec Zachodni w marcu. Tylko dzieci dużo radośniej wołają po hali głównej.

Ona z ogniem w ręku

12.

Miejsce, którego nie ma. Przyglądamy mu się z góry, zza szklanych okien setnego piętra. W dobrą pogodę widać zachodni brzeg Atlantydy. Pod spodem jest wielki dworzec, mrowie ludzi, gdzie zdarzyła się katastrofa, pijemy kawę w świątecznych kubeczkach.

13.

Nie da się przecisnąć przez Brooklyński Most. Zapory i kraty bronią przed wierszem Edwarda S. Ów słynny widok: każdy musi go zwielokrotnić.

14.

Dzielnica tak daleka, że numer autobusu ma własny bar na Czerwonym Haku. Panuje tu cisza i żurawie portowe. W restauracji podają najlepsze homary z Maine, i mleczną zupę z owocami morza. Barman w czerwonym fartuchu jest potężnym uśmiechniętym Afroamerykaninem, który mówi tak niezrozumiale, że zamawiamy po kolei wszystko.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s