
Brian Porter-Szűcs, Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii, tłum. Anna Dzierzgowska, Jan Dzierzgowski, wyd. Filtry 2021:
Jak wiecie pracuję w fabryce polskości. Przypomina to przypadek niewierzącego księdza, który staje przed ołtarzem. Ze mną jest dokładnie tak samo. Uważam fabrykowanie polskości za zajęcie wysoce toksyczne, podobnie jak fabrykowanie niemieckości, rosyjskości czy finlandzkości. Powiecie – zapewne słusznie – że jest przyczynek do szaleństwa. Być może pisanie tutaj jest rodzajem terapii. Pewnego razu – przyznam z zaskoczeniem – odkryłem, że wiele lat tam stanowisko podobne do mojego zajmował Eligiusz N. (ten, który pojawia się w jednym z pierwszych rozdziałów „Całkiem zwyczajnego kraju”), człowiek, który zanadto przejmował się fabrykowaniem polskości.
Tytuł nie jest właściwy, bo nie o martyrologię w gruncie rzeczy chodzi. Chodzi o dojmujący w myśleniu o Polsce patos, o ciągłe pisanie historii na kolanach, brzydko mówiąc o zadęcie. Tylko autorzy, którzy podzielają zachwyt Polską, spełniają oczekiwania. Tak jak Norman Davies z bardzo dobrze napisanym popularnym „Bożym igrzyskiem”, który dla obecnej władzy, mimo wszystko, jest za mało pochlebny. Porter-Szűcs w ogóle nie pasuje. Całkiem zwyczajny kraj – już samo to określenie jest bluźniercze. Weź nazwij tak mesjasza narodów.
Jest kilka rzeczy, które są dla mnie w książce Portera-Szűcsa odkrywcze. Może nie jest to nowy ląd, ale skojarzenie faktów dotychczas niebranych pod uwagę. Po pierwsze, kwestia ciągłości pomiędzy Polską przedrozbiorową a II Rzeczpospolitą: rzecz powszechnie – wydawać by się mogło – jasna. Niemniej autor porównując oba państwa i ich ustroje, tudzież narody i ich świadomość, sugeruje raczej, że państwo z 1918 roku jest tworem całkiem nowym, jednym z państw sukcesyjnych tamtej Pierwszej Rzeczpospolitej. Dowodem tej nieciągłości jest przede wszystkim zmiana, która zaszła w myśleniu o państwie i narodzie na przestrzeni XIX wieku. Kluczowym powodem – pisze autor – dla którego Rzeczpospolita Obojga Narodów miała szansę na życie po życiu, był przede wszystkim przypadek, który sprawił, że zginęła w tym, a nie innym momencie. Rzeczpospolita umierała dokładnie w czasie, gdy pojęcie narodu nabierało znaczenia – w samą porę, żeby można ją było opłakiwać w taki sposób, w jaki nie opłakiwano dawnych królestw i księstw (s. 30). Cała, zawarta w rozdziale pierwszym analiza tego, jak rodziła się Polska w dzisiejszym znaczeniu jest najciekawszym elementem „Całkiem zwyczajnego kraju”. Po drugie, na przekór dzisiejszej polityce pamięci, autor docenia znaczenie powstania 1905 roku. Jest to wydarzenie, podobnie jak krwawo stłumione strajki chłopskie i robotnicze z lat trzydziestych, obecnie wyklęte do tego stopnia, że w internetowych śpiewnikach patriotycznych próżno szukać przepięknej „Warszawianki”. Po trzecie, o czym tutaj już nie raz wspominano, Porter-Szűcs wskazuje na dziurę w polskiej pamięci: sposób, w jaki zakończyła się [pierwsza] wojna w zbiorowej pamięci przyćmił rzeczywiste doświadczenie konfliktu. Odbudowa Polski jako niepodległego państwa była tak wielkim wydarzeniem, że wobec niej cierpienia rodzin, które tuż przedtem straciły bliskich, wydawały się błahe (s. 132). Na nic, powiem z własnego doświadczenia, próby ich przywracania.
Wynika z tego dość fundamentalny (choć oczywiście banalny) wniosek: zbiorowa pamięć jest wyjątkowo podatna na manipulacje. Sposób, w jaki do jednego worka wrzucamy Piłsudskiego, Dmowskiego i Daszyńskiego jest chyba najlepszym przykładem, podobnie jak idealizacja II Rzeczypospolitej czy wymazanie nie tyle czarnych, co nawet szarych kart z historii. Fabryka polskości w istocie produkuje piękne kłamstwa, które ludzie kupują, bo zawsze przyjemniej zjeść batonik „Gdynia” niż gorzkie pigułki „Narutowicz”. Tu należałoby dodać coś o prawicowym umyśle, który bezkrytycznie karmi się iluzjami, szczególnie kiedy opowiadają o chwale i wielkości.
Nie jest jednak tak, że „Całkiem zwyczajny kraj” wzbudza bezkrytyczny zachwyt. Zresztą zachwyceni, czym byśmy się różnili od prawicowych apologetów podręcznika autorstwa W.R.? Cała narracja od drugiej wojny światowej przestaje się kleić. Najpierw jest kwestia oceny stalinizmu. Przy całym zrozumieniu dla intencji autora, dotyczących zachowywania proporcji między zbrodniami II wojny światowej a zbrodniami powojennymi, niektóre jego zdania są trudne do akceptacji i przyswojenia. Stalinizm był radykalnie zły, co nie zmienia tego, że główną strategią przyjmowaną przez Polaków było dostosowanie się do nowych warunków, a nie – tak dzisiaj wyolbrzymiany, zwłaszcza w prawicowych fantazjach – opór. Można opisywać „prześnioną rewolucję” bez usprawiedliwiania stalinizmu. Aż ciśnie się do głowy pytanie, czy Porter-Szűcs nie popada w rodzaj tankizmu? Po drugie, autor pomija coś, co dla zrozumienia peerelowskiej polityki wydaje się kluczowe – kwestię zachodniej granicy, która wypełnia chociażby biografie Gomułki czy Rakowskiego. Wydaje się, że to taki moment w książce, w którym spojrzenie z zewnątrz nieco zawodzi.
Być może tom Portera-Szűcsa wymagałby szerszej polemiki. Nie da się jednak jej prowadzić z pozycji hagiograficznych i patetycznych. W fabryce polskości powiedzieliby, gdyby znali „Całkiem zwyczajny kraj”, że to kolejna pozycja, w której cudzoziemiec podważa wielkość Polski. Na szczęście tak są zaczytani w odpowiednich dziełach, że tę historię zapewne przeoczą.