o drugiej w nocy dotarło do mnie, że jestem świadkiem końca świata. niosłem akurat cztery baniaki z wodą na kawę, które kołysały się jak kościelne dzwony. obok na kartonach, krzesłach, kocach, materacach, walizkach spali ludzie i zrozumiałem, że to oni są prawdziwi, tacy sami jak ja. z ulubionymi przytulankami, książkami, kolorem firanek i filiżankami do herbaty. leżeli teraz pokotem, a odróżniał ich jedynie sposób spakowania tego, co pozostało im z tamtego świata. to mogłem być ja, to mogłaś być ty, właściwie kwestia przypadku zdecydowała, że oni śpią a ja pomiędzy nimi idę z wodą. matki tuliły dzieci, czesały im warkocze i pokazywały mydlane bańki, staruszkowie obejmowali się równie bojaźliwie co nastolatkowie, zakochani w obliczu nieuchronnego.
pamiętacie tę scenę z „melancholii”, kiedy budują namiot z patyków, siadają w nim i łapią się za dłonie? pamiętacie taniec śmierci ze starych rycin? o tym sobie pomyślałem. to mogłem być ja, ale nie byłem. zalewałem czaj, zalewałem kawę – w środku czyjejś katastrofy, czyjegoś przekreślonego życia, pozbawionego ulubionych przytulanek, książek, koloru firanek i filiżanek do herbaty.
a to, co robiłem było – tak mi się wydawało – najsensowniejszą rzeczą, jaką można zrobić w obliczu końca świata.